Szukaj na tym blogu

środa, 19 sierpnia 2020

Bo w życiu są takie chwile, że nie da się inaczej

 

Instrukcja, jak postępować z mężem złowiona w sieci.  Na razie nie stosuję, ale nie zarzekam się, że nie będę. Bo jak trza, to trzeba. I na dzisiaj to by było na tyle.

wtorek, 18 sierpnia 2020

Piękno jest w oku patrzącego

W ostatniej firmie, w której pracowałam, poznałam niejakiego pana Henia. Pan Henio był mężczyzną z gatunku niskopiennych, bo ledwie dobijał do 170 cm wzrostu, ale i tak był przystojny. Swoje niezbyt duże  acz zgrabne ciało ubierał pan Henio w sportowe marynarki, dżinsowe spodnie i obowiązkowo jasnoniebieskie koszule, które pięknie podkreślały kolor jego oczu. Pan Henio był chodzącą, uśmiechniętą życzliwością i dlatego był powszechnie lubiany. Najbardziej lubiły pana Henia kobiety, bo patrzył na nie z takim zachwytem w oku, że każda czuła się wyjątkowa i piękna. Pan Henio na patrzeniu nie poprzestawał i prawił jeszcze komplementy, które były raz bardziej, raz mniej wyszukane, ale zawsze były dalekie od fałszu. I tak, przeraźliwie chudej księgowej, która na głowie miała szopę wyondulowanych złotych loczków,  mówił, że jest smukła i piękna jak młoda brzózka. Grubą Aśkę z administracji, która szybko przemierzała firmowe korytarze,  prosił, żeby na chwilę przystanęła, bo inaczej ominie go szansa i popatrzenia na piękną, energiczną kobietę. Mocno starszą panią Jadzię z działu technicznego komplementował, że ma w sobie tyle piękna i dostojeństwa, co kobiety na obrazach starych mistrzów. Pani Jadzia była szczęśliwa, bo skostniała od lat w staropanieństwie i mocno dojrzałym wieku, czuła się przeźroczysta dla innych ludzi.  I rzeczywiście mało kto zwracał na nią uwagę. Pan Henio był chlubnym wyjątkiem. Bo on miał dla każdej kobiety spojrzenie pełne zachwytu, specjalny komplement i szczery uśmiech. Jednak na tym awanse pana Henia się kończyły, choć wiem, że co najmniej dwie koleżanki miały bardzo dużą ochotę na coś więcej i nie przeszkadzało im, że komplemenciarz był żonaty.    

Kiedyś, po wysypie komplementów pod moim adresem, chciałam przetestować pomysłowość pana Henia. 

- Nic a nic panu nie wierzę, bo pan wszystkim kobietom tak mówi - powiedziałam licząc na dalsze komplementy.

- Pani Basiu, mówię, bo wszystkie kobiety są piękne jak się na nie uważnie patrzy - odparł, ale na dalsze komplementy się jednak nie wysilił.

O tym, że mówił prawdę przekonałam się, gdy w firmie zatrudniono jako magazynierkę żonę pana Henia. On rzeczywiście musiał się jej bardzo uważnie przyglądać, bo, na pierwszy rzut oka, jego żona była bardzo brzydką kobietą. Można powiedzieć, że miała urodę tylko dla konesera. Ale skoro miał z nią pięcioro dzieci, to przymusu żadnego w tym ożenku być nie mogło. Fama niosła, że pan Henio był bardzo dobrym mężem i ojcem. Nie raz ich widziałam, jak wychodzili z pracy. On zawsze kurtuazyjnie pomagał jej wsiąść do samochodu, a dopiero później sam wsiadał. To niby mały szczegół, ale wiele mówiący o tym, z jaką atencją pan Henio traktował swoją żonę.

Na jakiejś delegacji miałam okazję dłużej pogadać z panem Heniem i wypić z nim niemałe co nieco. Tak mi było sympatycznie, że postanowiłam zadeklarować się uczuciowo. Nie na darmo mówią, że wódka ośmiela i rozwiązuje języki.

- Panie Heniu, kocham pana za to, że taki fajny z pana mężczyzna - powiedziałam bez cienia skrępowania. 

- Wiem - odpowiedział. 

I tu mnie zaskoczył, bo jednak nie spodziewałam się po nim takiej wiedzy.

- Pani Basiu, pani od razu wyglądała mi nie tylko na piękną, ale też mądrą kobietę - dodał, widząc moje zaskoczenie. No. Skromy pan Henio nie był i znał swoją wartość.

Po takich wyznaniach, to pozostało już tylko wypić brudzia, co też zrobiliśmy. Jak już przeszliśmy na "ty", to mój towarzysz zrobił się jeszcze bardziej rozmowny i jeszcze bardziej zyskał w moich oczach. W tym co mówił o swojej żonie było tyle ciepła, że magazynierka wyładniała również w moich oczach. Także Henio był nie tylko komplemenciarz, ale też prawdziwy mężczyzna, kochający mąż i ojciec, a do tego fajny kolega. 

Woody Allen, którego lubię i z którym często się zgadzam, napisał coś takiego. "(…) dla kochającego osoba kochana jest zawsze czymś najpiękniejszym, co tylko można sobie wyobrazić, nawet jeśli ktoś postronny nie potrafi jej odróżnić od ławicy śledzi. Piękno tkwi w oku patrzącego. Gdyby obserwator miał słaby wzrok, powinien zapytać najbliższą osobę, która dziewczyna ładnie wygląda. (W istocie te najśliczniejsze są niemal zawsze najbardziej nudne, i dlatego niektórzy uważają, że Boga nie ma.)" 

I jak tu się nie zgodzić? No nie da się. Henio, a zaraz po nim mój mąż, obaj potwierdzają tę regułę. Bo mam to szczęście, że mój mąż też nie widzi, co widzi. Dlatego  uważa, że ma najładniejszą żonę, najładniejszą córkę i najpiękniejsze wnuki. Zięć nie załapał się do grona najpiękniejszych, ale chyba mu na tym nie zależało. Ja na ślepotę uczuciową cierpię umiarkowanie, więc podejrzewam, że filtry mi się się zacinają. Bo jak inaczej wytłumaczyć, że kocham siebie coraz bardziej (serio), a nie widzę, żebym była coraz ładniejsza? Szczerze mówiąc, to urody mi ubywa. Dokładam więc sobie koralików, oko maluję, włosy fryzuję, kiecki zmieniam, ale  i tak efekt jest umiarkowany i nie biję po oczach większą ładnością. Postanowiłam więc, że będę się cieszyć, przynajmniej tym, że nie straszę. I się cieszę, bo ja lubię być zadowolona.

TUTAJ  pisałam od czego zależy to, co widzimy, jakby ktoś był zainteresowany wpisami z archiwum.

I na dzisiaj to by było na tyle.

sobota, 15 sierpnia 2020

Myślę tak jak Maria Czubaszek

Dzisiaj sobota i jeszcze święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, więc jest okazja do świętowania. Poza tym, jest jeszcze Święto Wojska Polskiego, a ja coraz częściej wojuję. Zamierzam więc świętować. Tym bardziej, że, moim skromnym zdaniem, też zasługuję na wniebowzięcie, bo mój osobisty małżonek prowadzi mnie prostą drogą do świętości. Ponieważ, albowiem, gdyż, ostatnio życie z nim wymaga świętej cierpliwości i ogromnej miłości bliźniego swego. Zawsze był uparty i wszystko robił po swojemu, ale teraz strasznie mu się to "po swojemu" nasiliło, więc ciągnięty przez nas wózek częściej zgrzyta.  Wczoraj zgrzytnął przy kiszeniu ogórków. 

Jak wszystkim wiadomo, jestem leniwą babą i uprawiam lenistwo jak tylko mogę, ale jak nie mogę, to łapię się za robotę i nie narzekam. Wczoraj złapałam się za kiszenie ogórków, bo kiszone ogórki lubię, a nie było chętnych, żeby za mnie te ogórki ukisić. Poza tym, nikt nie robi takich dobrych jak ja, normalnie jestem "miszczyniom". 

Najpierw nakicałam się przy myciu 25 kg ogórków, potem przygotowałam 50 słoików i siadłam sobie, żeby poćwiczyć cierpliwość przy obieraniu czosnku i chrzanu. Męża wysłałam, żeby urwał trochę liści dębu. Poszedł i wrócił z siatką pełną liści. Przytomnie nie zapytałam po co aż tyle urwał, bo znam człowieka, on cyt.:"robi dobrze albo wcale". Kiedy już wszystkie przyprawy były w słoikach, wzięłam się za upychanie ogórków. I w tedy na scenę wkroczył mój drogi małżonek.

- Dlaczego dałaś tak mało liści i kopru? - zapytał przyglądając się słoikom.

- Tyle ile dałam wystarczy.

- No nie wiem. Daj więcej liści, żeby ogórki nie były miękkie. Czosnku też bym dołożył - konsultował z miną neurochirurga przy operacji mózgu.

Nie odezwałam się, bo miałam kisić ogórki, a nie kłócić się z chłopem.

 - No dodaj trochę liści - nalegał.

- Nie dodam, bo nie kisimy liści tylko ogórki - odpowiedziałam spokojnie, chociaż już czułam, jak sama zaczynam kisnąć. 

Mąż zrobił minę zająca, czyli ścisnął usta w ciup i ruszył przy tym nosem.

- Jak sobie chcesz, ale zobaczysz, że będą miękkie - chrzanił, chociaż akurat chrzanu się nie czepiał.

- Jak ty chcesz doczekać jedzenia tych ogórków, to lepiej daj mi spokój -  powiedziałam z lekka zirytowana, czym zirytowałam męża.

- Jak sobie chcesz. Ty zawsze wiesz najlepiej.

- Nie musisz powtarzać, zrozumiałam za pierwszym razem - syknęłam ostrzegawczo, ponieważ kończyła mi się już cierpliwość. No jak tak można poprawiać "miszczynię"? Mąż wzruszył ramionami i poszedł coś tam mamrocząc, ale nie słuchałam, bo nie mam nerwów z postronków. Drugie starcie było przy zalewaniu ogórków, bo nie taką łyżką odmierzałam sól. 

- Ta łyżka jest za mała, weź tę większą - powiedział, podsuwając mi pod nos dużą łyżkę do nakładania sałatek.

- Coś się czepił? Kto robi te ogórki, ty czy ja?

- Jak się zepsują, to ja nie będę latał do śmietnika - odgrażał się z bardzo niezadowoloną  miną.

Posoliłam wodę i zostawiłam go, żeby skończył robotę, bo ja jednak na świętą się nie nadaję, a kłócić się też nie miałam zamiaru. Co się z tymi chłopami robi na starość, że tak kwitną w upierdliwości? No, nie wiem, jak inni, ale mój bardzo się popsuł. 

Przypomniały mi się słowa Marii Czubaszek o kobiecie, rybie i nartach, więc sięgnęłam do jej książki "Nienachalna z urody":     

"Absolutnie zgadzam się z zasłyszaną gdzieś tezą, że „mężczyzna potrzebny jest kobiecie jak rybie narty”. Mówię tak, chociaż sama mam męża i biorąc pod uwagę mój wiek, zapewne będzie to już ostatni. I uważam, że powinniśmy się kochać, bo inaczej byśmy się pozabijali. Choć do miłości nie zawsze jest potrzebna druga osoba w pobliżu. Czasem nawet jest lepiej, gdy jej nie ma w okolicy."

No. Ma kobieta rację. Chociaż może w młodości lepiej, gdyby ten mężczyzna jednak w okolicy był, ale na starość mógłby bywać tylko czasami. Najlepiej wyłącznie wtedy, gdy będzie w dobrym humorze.

I na dzisiaj to by było na tyle.  

piątek, 14 sierpnia 2020

Władzia pierwsza feministka we wsi ratuje małżeństwa synów

Skoro spodobała się Wam historia Władzi, to napisałam ciąg dalszy.

 

 

 

 

 



Starszy syn Władzi ożenił się z piękną kobietą, o którą był bardzo zazdrosny. Pracę miał taką, że często całymi tygodniami był poza domem. Wtedy jego młoda żona zostawała sama z dziećmi. Telefonu w domu nie mieli, więc dozór telefoniczny odpadał, a sąsiadom nie dowierzał, bo większość z nich to byli młodzi mężczyźni. Dlatego, jak tylko spodziewał się dłuższego wyjazdu,  pakował żonę z dziećmi do pociągu i wysyłał ich do swojej matki. Skutek zapobiegliwości syna Władzi był taki, że większą część roku jego żona i dzieci spędzali na wsi. Władzia kochała wnuki i lubiła synową, więc chętnie gościła ich u siebie. Synowa Ania była bardzo miłą kobietą, więc łatwo było ją lubić. Miała też tę zaletę, że szybko zaprzyjaźniała się z ludźmi, niestety, płci obojga, co mogło być potencjalnie niebezpieczne. Władzia w roli stróża małżeńskiej cnoty synowej była bardzo liberalna, bo nie broniła Ani wiejskich potańcówek i grywania po domach. I tak, w każdą sobotę Ania kładła dzieci spać, a sama szła do remizy potańczyć. W zimie, gdy ludzie na wsi byli mniej umęczeni robotą, to w tygodniu spotykali się po domach i Ania grała tam na skrzypcach. Władzia nie żałowała synowej tej rozrywki, chociaż wiejskie baby ją pouczały, że nie przystoi, żeby młoda mężatka chodziła samopas.
- Dziecko, a co jej miała żałować, młoda ciągle z dziećmi, mąż daleko, to niech choć troche sie zasłodzi. A głupie baby niech sie wezmo za robote zamiast nieswojej spódnicy pilnować – opowiadała Władzia.

Taka sytuacja trwała do czasu, aż do wsi przyjechał młody nauczyciel, który bardzo chciał uczyć synową Władzi gry na skrzypcach.
- Ja zobaczyła, że Ania nic tylko by leciała do szkoły. Bo niby on ją uczy jakichś chwytów, co to ona nie umie i przez to nie może dobrze grać na tych swoich skrzypkach. No dobrze, pomyślała, niech się uczy jak taka chentna, nauki żałować nie bede. Ale za troche,  widze, że Anka jakaś za bardzo zadowolona. To pomyślała, że ten nauczyciel nie tylko na skrzypcach Anie tych chwytów uczy i zabroniła jej chodzić na te nauki. Ona nawet sie nie sprzeciwiała. Ale nauczyciel słuchać się mnie nie musiał i zaczoł wieczorami po opłotkach łazić.
Raz i drugi budze sie w nocy, a łóżko Anine puste. To nie było na co czekać. Poszła ja do szkoły dzwonić do Jurka. Akurat jego w pracy nie było, ale obiecali, że mu powiedzo, że do matki ma dzwonić. Jak zadzwonił, to chłopak woźnego dał znać i ja poleciała do szkoły rozmawiać.
- Jurek, ty przyjeżdżaj zaraz i zabierz kobite z dzieckami – mówie.
- A co się stało? – pyta on.
- Co miało sie stać? Nic sie nie stało, chce mieć spokój. Ja stara jestem wywczasu potrzebuje, a małe dzieci po łbie mi łażo - odpowiedziała ja.
- No, ale przecież jest Anka.
- Ty mi tu nie gadaj. Tobie sie tłumaczyć nie bede, masz w sobote przyjechać i rodzine zabrać – tak mu powiedziała i położyła słuchawke.
Jak wróciła ja ze szkoły, to Anka cała w nerwach była, aż było mi jej żal. Pomyślała, że niech troche sie pomartwi, to dobrze jej to zrobi na rozum. Ma dwoje dzieci i trzeciego jej nie trzeba. Jak co użyła, to niech sie cieszy, jak nie, to też zmartwienie nieduże i szybko jej przejdzie. Wieczorem Anka markotna i mnie sumienie gryzie, to wzieła  ja jo na rozmowe.
- Ania, powiedziała ja Jurkowi, żeby po was w sobote przyjechał. Pojedziecie do domu – mówie, ona tylko głowe spuściła.
- I co Jurek na to? – pyta.
- Jurek nie będzie mi w chałupie rządził – powiedziała jej i nic więcej my już nie gadały.
- W sobote Jurek przyjechał i od progu dalej mnie przepytywać, co Anka zrobiła, czy my sie pokłóciły i takie tam. Anka blada jak ściana, a ja ide w zaparte.
- Powiedziała już co mi przeszkadza, jak mu nie pasuje to nich se zmieni. Ja na darmo gadać nie bede. - mówie do niego.
- No i wzioł sie obraził, że matka jego rodzine z chałupy wygania. Ale ja tam wolała, żeby on był obrażony niż miałaby gadać, co tam widziała albo nie widziała. Bo tak po prawdzie, to ja nic na pewno nie widziała, to sumienie mam czyste. Ania na odchodnym mnie wycałowała i tak już zostało – skończyła opowiadać Władzia.  

Pomilczałyśmy chwilę i myślałam, że będziemy już szły spać, gdy Władzia coś sobie przypomniała.
- Noc jeszcze młoda, to powiem ci jeszcze o Staśku moim drugim synu, co tu ze mną mieszka na jednym podwórku.

Syna Władzi miałam okazję poznać i wiedziałam, że on prowadzi ciągłe wojny z żoną.
- Te moje syny to w ojca się wdały. Żony nie miały z nimi lekko - zaczęła opowieść Władzia.
- Anka potulniejsza i spokojna, to schodziła Jurkowi z drogi. Jadźka to pierwsza szukała przyczyny do zwady. Jak sie szuka to sie znajdzie, z chłopem to jeszcze prendzej. To Stasiek ciągle z łapami do niej wyskakiwał i dalej wyskakuje. Tu przez podwórek, to wszystko widze. Jadźki nie lubie, bo ona pyskata i robi na udry, ale żeby bić, to na to zgody nie ma. Kiedyś patrze, a Stasiek z Jadźko znowu na podwórku sie szarpio. Wyleciała ja z chałupy i krzycze, żeby jo zostawił. Ten nic tylko dalej  bije. To złapała ja tłuka do ubijania kartofli dla świń i zdzieliła Staśka tym tłukiem po krzyżu, aż sie przewrócił. Synowa sie wyrwała i uciekła na wieś. Ten wstaje i z gembo na mnie. 

- Co matka zgłupiała?! - krzyczy i coś tam na mnie klnie.
- Zgłupiała i bede cie tłuc jak ty jo - powiedziała ja, to wzioł i sie obraził. Pomyślała, niech sie obraża, poczekam aż mu przejdzie. Ja sie tam na głupich nie obrażam, bo to strata czasu. Ciągle by sie trza na kogoś obrażać, tyle tych głupich na świecie - zamyśliła się na chwilę Władzia. 
- Jak to jest, że lata mijajo, a ten świat ciągle taki dla bab wredny. Ja miała ciężko, moje synowe tak samo, a przecież ja nie chciała, żeby syny takie były. Pamiętaj dziecko, trza samemu sie bronić, trza stać za sobo, bo inaczej cie zjedzo. No dobrze, idźwa spać - skończyła markotnie Władzia.

Te historie opowiedziane wieczorową porą zapamiętałam ze szczegółami. Przegadałam z nią wiele godzin, siedząc na ławeczce przed jej chałupą. Poznałam historię jej życia i życia jej synów oraz dalszej rodziny. Wysłuchałam jej przemyśleń na temat tego, co w życiu ważne. I niezmiennie byłam pełna podziwu dla mądrości tej prostej kobiety. Była religijna, ale bez cienia dewocji, dlatego tam, gdzie inni potępiali, ona starała się zrozumieć. Nie bała się powiedzieć "nie", jak uważała, że tak trzeba. Miała siłę, żeby sprzeciwiać się wiejskiej społeczności. Kierowała się zawsze swoim rozumem i miała odwagę, żeby robić zawsze po swojemu. Pomagała tam, gdzie mogła pomóc.  Sama miała ciężkie życie ze swoim mężem Józkiem, dlatego miała dużo wyrozumiałości dla innych kobiet, nawet jeżeli te kobiety były jej synowymi. Bo Władzia nie przystawała do żadnych stereotypów, więc stereotypu złej teściowej tym bardziej.  Była też sprawiedliwa w ocenach i do wszystkich przykładała tę samą miarkę. Synów kochała, ale nie była ślepa na ich wady. I nawet dla nielubianej Jadźki domagała się sprawiedliwości.

I na dzisiaj to by było na tyle.

 

Rysunek złowiony w sieci, bo zdjęcia Babci Władzi nie mogłam zamieścić.

środa, 12 sierpnia 2020

Czarna owca nie może siedzieć cicho

 

 

 

 

 

 

 

Jak ktoś jeszcze nie wie, to oprócz bycia wredną babą, jestem jeszcze katoliczką, a ze względu na wiek, to mogę być jeszcze moherem, czyli potencjalnie jestem samo zło. Do Kościoła przynależę ponad 60 lat. Rodzice mnie ochrzcili,  gdy miałam dwa miesiące, a potem to już praktykowałam sobie na własną rękę. Przyznam, dość gorliwie, bo duchowość zawsze miała dla mnie duże znaczenie. Moja przynależność do Kościoła raczej się nie zmieni, bo ja wierna jestem i nie porzucam łatwo tego, co dla mnie ważne. Hierarchowie i poniektórzy księża bardzo mi utrudniają tę moją przynależność, powodując u mnie rumieniec wstydu, ale nie wstydzę się za siebie. Ze sobą nie mam problemu, bo używam sumienia, ale w księgach parafialnych figuruję jako czarna owca. Jak ktoś ciekawy dlaczego to TU  o tym pisałam. Problem tkwi w tym, że Kościół, do którego przynależę, zachowuje się jakby wstydu nie miał. Rości sobie prawo do wtrącania się we wszystkie sfery życia wierzących, ale także niewierzących, chce uchodzić za jedyny autorytet moralny, a siedzi cicho, gdy odczłowiecza się ludzi, którzy mu nie pasują, bo są LGBT. To tak po Bożemu jest gardzić człowiekiem tylko dlatego, że jest inny? To jest to miłosierdzie, na które Kościół wciąż się powołuje? Katolik może obrażać i upadlać, bo jemu wolno? Że tak zadam kilka retorycznych pytań. Bóg, w którego ja wierzę, który dał ludziom przykazanie aby się wzajemnie miłowali, musi wybaczać grzech pogardy tym, którzy działają niby w Jego imieniu i niby bronią ustanowionego przez Niego porządku. I tu trzeba położyć akcent na "niby", bo lekarstwo, którym chce się leczyć i naprawiać ten świat jest w tym przypadku gorsze od choroby. Każdy przyzwoity człowiek, powinien protestować, gdy na jego oczach dzieje się niegodziwość. To chyba katolicy, którzy wciąż powołują się na wartości, pierwsi powinni się sprzeciwiać, gdy kogoś się odhumanizowuje? No tak, czy nie? W ewangelii (Mt 5.33-37) wyraźnie napisano: Niech mowa wasza będzie: Tak tak; nie nie. A co nadto jest, od Złego pochodzi." To jak to jest z tym godzeniem się na zło i diabelskie knowania? Bo ja się nie godzę. Dlatego  napisałam to co powyżej, żeby ktoś przeczytał i na swój sposób też się nie zgodził. Bo nie można mówić mnie to nie dotyczy, to niech ich opluwają, pozbawiają bezpieczeństwa i godności. "Łaskawość", że pozwala się tym innym żyć, bo przecież "nie mamy nic przeciw nim, tylko niech się z tą swoją innością nie obnoszą", jest biegunowo odległa od przyzwoitości. Oni nie potrzebują łaski, nie muszą nas o nic prosić, więc ta "łaskawość" jest zbędna. Oni mają takie same prawa jak my i już najwyższa pora to uszanować.

Na koniec podzielę się historią z ostatniej niedzieli. Wracałam z kościoła  z sąsiadką z mojego bloku. Po drodze mijałyśmy chłopaka, który miał pomalowane na pomarańczowo włosy. Sąsiadka uznała za stosowne skomentować wygląd chłopaka. 

- Widziała pani? Kolejny "homoś". 

- A co to pani przeszkadza - warknęłam niezbyt grzecznie, bo "homoś" mnie zirytował. 

- No ja nic nie mam przeciw tym "homosiom", ale po co się tak obnosić - lekko złagodniała. 

- A ja nie rozumiem księży, którzy podcinają gałąź, na której siedzą - powiedziałam z głupia frant. 

- Ale jak to, o co pani chodzi? - spytała zdezorientowana. 

- No tak to, że wśród księży jest pełno homoseksualistów - odpowiedziałam złośliwie.

Niech się teraz małpa martwi, jaki to element, chodzi z nią do jednego kościoła, pomyślałam  jeszcze bardziej złośliwie, bo ja się uzłośliwiam, jak ludzie nie dają się lubić. No dobra, walczę z tym, ale czasami bez powodzenia. Ale przecież mogłam być bardziej złośliwa i powiedzieć, że z głupotą też nie ma co się tak obnosić, a ona się jednak obnosi. Także połowicznie jestem usprawiedliwiona. Resztę drogi do domu sąsiadka milczała, jak zaklęta. Myślę, że mnie więcej nie zaczepi. I dobrze, ale w bloku mam przechlapane. Jednej dewotce powiedziałam, że jestem Żydówką, przy drugiej prawomyślnej katoliczce "obrażałam" księży, no po prostu szatan musi we mnie siedzi. Aż dziw, że wody święconej się nie boję, ale to może przez to, że w razie zagrożenia mogłabym napastnikowi dać w łeb kropidłem.

Urzędnicy Pana B

 

I na dzisiaj to by było na tyle. 

Obrazek złowiony w sieci.