Szukaj na tym blogu

niedziela, 30 stycznia 2011

Niedzielny poranek z wroną

Niedzielny poranek, cicho, spokojnie, z kuchni dolatuje zapach parzonej kawy. Spoglądam w okno. Na tle biało-szarego nieba widać czarne przyprószone śniegiem konary i gałęzie drzewa. Na jednej z gałęzi siedzi wrona. Przekrzywiła łebek i schowała dziób w pióra. Siedzi nieruchomo, taka dziwnie pokurczona. Przyglądam się jej dłuższą chwilę, czekając kiedy się wyprostuje. Przez głowę przebiegają mi różne myśli, ale nie skupiam się na nich, jestem skupiona na ptaku, czekam kiedy podniesie łebek. Nie wiem, dlaczego w ogóle ma go podnosić i dlaczego to dla mnie ważne. Tkwimy tak obie w jakimś dziwnym stanie zawieszenia. Ona pokurczona na zimnej gałęzi. Ja zwinięta w kłębek w ciepłym łóżku. Co mamy ze sobą wspólnego? Obie żyjemy. Ona po ptasiemu, przeczekuje na drzewie porywy zimnego wiatru, który stroszy jej pióra. Ja czekam w łóżku, kiedy wreszcie będę mogła wstać. Jak już będę mogła chodzić, to pójdę na zimowy spacer. Poczuję chłód zimowego powietrza, może usłyszę skrzypienie śniegu pod butami. Będzie przyjemnie. Na pewno. Muszę tylko wstać i już cały świat stanie otworem. Życie ma wiele ciekawych ofert i to całkiem bezpłatnie. A wrony lubię, tak jak Wojciech Młynarski, jeden z moich ulubionych tekściarzy. Bo czy można ich nie lubić? Moim zdaniem nie można.

 Lubię wrony

W berżeretkach, balladach, canzonach
Bardzo rzadko jest mowa o wronach,
A ja mam taki gust wypaczony,
Że lubię wrony
Los im dolę zgotował nieletką:
Cienką gałąź i marne poletko,
Czarne toto i w ziemi się dłubie -
A ja je lubię
Gdy na polu ze śniegiem wiatr wyje,
Żadna wrona przez chwilę nie kryje,
Że dlatego na zimę zostają,
Że źle fruwają
Ale wrona, czy młoda, czy stara,
Się do tego dorabiać nie stara
Manifestów ni ideologii -
I to ją zdobi
Gdy rozdziawią dziób - wiedzą dokładnie,
Że ich głosy brzmią raczej nieładnie,
Lecz nie wstydzą się i nie tłumaczą,
Że brzydko kraczą
I myśl w głowach nie świta im dzika,
By krakaniem udawać słowika,
By krakaniem nieść sobie pociechę -
I to jest w dechę!
Żadna wrona się także nie łudzi,
Że postawi ktoś stracha na ludzi,
Co na wrony i we dnie, i nocą
Czyhają z procą
Wrony fruną z godnością nad rżyskiem,
Jakby dobrze im było z tym wszystkim,
I w tym właśnie zaznacza się wronia
Autoironia.
Nie udają słodyczy nieszczerze,
Mężnie trwają w swym szwarccharakterze,
Nie składają w komorę zasobną,
Jak więcej dziobną.
Wiedzą, że - mimo wszelkie przemiany -
Nie wyrosną na rżysku banany,
Nie zamienią się w kawior pędraki,
Bo układ taki
W berżeretkach, balladach, canzonach
Bardzo rzadko jest mowa o wronach,
A ja mam taki gust wypaczony,
Że lubię wrony
Los im dolę zgotował nieletką:
Cienką gałąź i marne poletko,
Czarne toto i w ziemi się dłubie -
A ja je lubię,
A ja je lubię


Najważniejsze jest to, co widzisz w swoim lustrze.

„Twarz to co wyrosło dokoła nosa.” napisał Julian Tuwim. Do niektórych ta definicja pasuje jak ulał, bo posiadają wyłącznie twarz rozumianą, jako przednią stronę ludzkiej głowy. Co ciekawe, tacy ludzie bardzo dbają o tzw dobre imię, są wręcz przeczuleni na tym punkcie. Kiedy powiesz takiemu prawdę, że widzisz gębę a nie twarz, to się obrazi i znienawidzi cię na wieki wieków amen. Człowiek dla którego twarz nie jest tylko miejscem dookoła nosa nie boi się  aż tak o swoją godność. Cóż, widocznie im mniej godności, tym bardziej trzeba jej bronić. Obiegowe powiedzenia -„wyjść z twarzą”, „zachować twarz” i staropolskie „nie robić z gęby cholewy”- były używane do określenia honorowego zachowania. Dzisiaj w cenie jest mamona, więc takie staroświeckie dyrdymały jak honor i przyzwoitość, straciły na znaczeniu. Kiedyś jak człowiek tracił honor był napiętnowany. Ludzie wśród których żył, odsuwali się od niego, zupełnie jakby brak honoru był pchłą, która przeskoczy i zacznie pasożytować na nowym nosicielu. Coś w tym jest, bo ludzie z którymi przebywamy mogą mieć na nas destrukcyjny wpływ. Dlaczego przy sobocie poruszam taki niewdzięczny temat? Poruszam, bo właśnie dziś dotarła do mnie kolejna informacja, która zniechęca mnie do ludzi. Już od dłuższego czasu mam wątpliwą przyjemność obserwowania sytuacji, w której główni bohaterowie pozbywają się honoru, godności i zwykłej ludzkiej przyzwoitości. Smutne. Ale chyba nie dla nich, bo wbrew faktom mają o sobie niezmiennie dobre mniemanie. Uważają się za porządnych ludzi. Nieważne, że matkę, która ślepo im ufała, traktowali jak narzędzie do realizacji swoich planów. Nieważne, że chociaż mogli jej oszczędzić przykrej starości to tego nie zrobili, bo im się nie opłacało wyrwanie jej spod władzy domowego tyrana. Nieważne, że poprzestali na wykreowaniu się w roli troskliwych opiekunów i dbaniu o pozory. Nieważne, że inni członkowie rodziny też doświadczyli z ich strony tej szczególnej uczciwości, która pozwala, żeby dla zabezpieczenia sobie maksimum zysku, oszukiwać i krzywdzić. To wszystko jest dla nich nieważne, dlatego spokojnie występują w roli jedynie prawych i sprawiedliwych. I, o ironio, pokrzywdzonych. Przez kogo? No przez tych , którzy powiedzieli jaka jest prawda i nie pozwolili się okraść. Dziwne? Okazuje się, że nie dla wszystkich. Ja tego nie rozumiem, ale spokojnie mogłabym z tym brakiem zrozumienia żyć, gdybym tylko nie spotykała ich na swojej drodze. W końcu nie muszę wszystkiego rozumieć. Nie mam też zapędów, żeby naprawiać innych, bo ze sobą mam wystarczająco dużo roboty. Poza tym, wolę unikać kontaktu z ludźmi, których postępowanie mnie brzydzi, ponieważ nie pasuje mi pogardliwy stosunek do drugiego człowieka. Jednak czasami trudno się odizolować i trzeba się zmierzyć nie tylko z tymi, których się nie lubi, ale też ze sobą. Z tą częścią nas, która krytykuje, ocenia, potępia, pogardza. To nie jest proste, bo co by nie powiedzieć, ocenianie innych przychodzi nam łatwiej niż ocenianie siebie. Stopień trudności wzrasta, gdy krzywdzą nas albo bliskich nam ludzi. Do głosu dochodzi wtedy  nasze ego, które puchnie z dumy, że my „czegoś tam” nigdy byśmy nie zrobili. I to też nie jest dobre, bo grozi popadnięciem w pychę. Od czasu, gdy chcę czy nie, muszę testować na swoim żywym organizmie, jak to jest walczyć z odczuwaniem pogardy i uciekać przed nienawiścią, widzę jakie to trudne. Na szczęście dla mnie jestem praktyczna. Nie lubię zatruwać sobie życia negatywnymi emocjami, więc złość szybko mi przechodzi. Mówię sobie, że dla mnie najważniejsze jest moje odbicie w lustrze. Inni też mają lustra. A co w nich widzą? Nie mój problem. Ich małpy, ich cyrk.

piątek, 28 stycznia 2011

Żeby słoń nie zasłaniał słońca.

Porządkowałam dzisiaj komputer i trafiłam na tekst, który napisałam kilka lat temu. Od tamtej pory na mojej drodze spotkałam kilka słoni i lepiej czy gorzej, ale jakoś sobie poradziłam.


***
Jak zjeść słonia?

Jak często czujesz, że coś cię przerasta, jest nie do ogarnięcia? Jakaś sprawa do załatwienia, problem do rozwiązania, coś, co z czasem zaczyna przypominać słonia. Wielkie, szare "coś" psuje radość życia i nijak nie chce zniknąć. Co z tym zrobić? Jak zjeść słonia? Odpowiedź jest prosta - małymi kęsami.

Niestety, nawet najprostsze rzeczy wymagają działania, pokonania lęku czy dyskomfortu, a człowiek ma taką konstrukcję, że lubi mieć łatwo, szybko i przyjemnie. Ja, jak większość ludzi, próbowałam różnych sposobów na słonia. Usiłowałam go omijać. Wpadałam w panikę: O Boże, dlaczego ja? Co ja z tym zrobię? Nie dam rady. Albo szłam w spychologię: jutro pomyślę, od jutra zacznę coś robić itp., itd.

Robiłam tak, jak mi było w danej chwili wygodniej. A przynajmniej tak mi się wydawało. Bo co to za wygoda, gdy nad człowiekiem coś wisi? Skoro jednak z wiekiem się mądrzeje, to i mnie przybyło trochę rozumu. Zaczęłam bardziej cenić sobie pragmatyzm, który jest furtką do świętego spokoju. Udawanie, że problemy nie istnieją albo że same znikną, jest bez sensu, więc nie tędy droga.

Teraz, gdy na mojej drodze spotykam słonia, nie stosuję już techniki uników. Nie tracę czasu na szukanie sposobu, jak go obejść, jak udać, że go nie widzę. Teraz planuję, jak się za niego zabrać - dzielę go na kęsy. Najpierw dziabnę uszko, bo najchudsze, więc szybciej strawię. Potem może wezmę się za trąbę, itd. Dzięki temu mogę przestać myśleć o słoniu jako o całości. Słoń podzielony na części przestaje straszyć swoim ogromem.

Zdarza się jednak, że czasami zapomnę o tej mądrej zasadzie i wtedy słoń zasłania mi słońce. Tego nie lubię, więc znowu się mobilizuję i idę po rozum do głowy. Rozum w mojej głowie nie za wielki, ale często używany, mówi mi, że jak się ma apetyt na życie, to można strawić niejednego słonia. Słowo daję.

„Co głupiemu po koronkach, kiedy powiada, że to same dziury.”

„Co głupiemu po koronkach, kiedy powiada, że to same dziury.”, to przysłowie przypomina mi się zawsze, gdy mam do czynienia z ludźmi, którym obce jest zadowolenie z tego co posiadają. Nie wiem skąd ludzie biorą przekonanie, że wszystko im się należy. Ja tak nie mam i chyba nigdy nie miałam. No chyba że  we wczesnym dzieciństwie. Pamiętam że jak coś mnie omijało albo czegoś bardzo chciałam, to mówiłam: „A Basia?” Przypominałam o swoim istnieniu i z dziecięcą naiwnością sądziłam, że to wystarczy. Jak nie wystarczało, to miałam pretensje, byłam smutna, czasami płakałam. Jednak im byłam starsza, tym bardziej rozumiałam, że chcieć nie jest równoznaczne z mieć i trzeba brać to pod uwagę. Nauczyłam się też dostrzegać zależność pomiędzy swoimi potrzebami, a możliwościami ich zaspokojenia. Wiedziałam że powinnam polegać przede wszystkim na sobie, bo nikt nie będzie zabiegał o spełnianie moich pragnień. Pretensje do całego świata, że nie daje mi tego czego bym chciała albo że inni mają lepiej, nie wchodziły w grę. Zawsze starałam się pamiętać, że nie dostaję nie tylko dobrych rzeczy, ale że mijają mnie także te złe. Jeżeli coś było poza moim zasięgiem szukałam sposobów rekompensowania sobie braków. A przede wszystkim nauczyłam się cieszyć z tego co mam. Uważam, że jeżeli kogoś nie cieszą małe rzeczy, to i duże go nie zadowolą, a jeżeli już, to na krótko. Dlaczego akurat dzisiaj poruszam ten temat? Ano dlatego, że akurat dzisiaj miałam okazję obserwować, jak osoba, która ma całkiem dobre życie, zupełnie nie umie się z tego cieszyć. Z małych kłopotów i niedogodności robi wielkie problemy, a na to, co w jej życiu dobre w ogóle nie patrzy. Cieknący kran jest dla niej problemem tej samej skali, co australijska powódź, bo przecież dezorganizuje jej plany. Żylak na nodze, to powód do niezadowolenia z życia i katastroficznych wizji ropiejącej nogi. Oj, nie mam już cierpliwości do wymieniania wszystkich mankamentów życia koleżanki, więc na tym poprzestanę. Mój brak cierpliwości, bierze się też ze zmęczenia, bo próbowałam wystąpić w roli pocieszycielki. Całkiem niepotrzebnie, ponieważ tam gdzie ja widzę koronkę,koleżanka widzi wyłącznie dziury. I to, że cudze życie zwykle wydaje się nam łatwiejsze, naprawdę nie ma tu nic do rzeczy. Umiejętność cieszenia się chwilą, jaką jest nasze życie, dostrzeganie małych cudów codzienności, to wielki dar. Ale ten dar ma swoją cenę – właściwie rozumianą pokorę. 

 DAR

 Dzień taki szczęśliwy.
Mgła opadła wcześnie, pracowałem w ogrodzie.
Kolibry przystawały nad kwiatem kapryfolium.
Nie było na ziemi rzeczy, którą chciałbym mieć.
Nie znałem nikogo, komu warto byłoby zazdrościć.
Co przydarzyło się złego, zapomniałem.
Nie wstydziłem się myśleć, że byłem kim jestem.
Nie czułem w ciele żadnego bólu.
Prostując się, widziałem niebieskie morze i żagle

Czesław Miłosz

środa, 26 stycznia 2011

Zbuntowana owca kontra baran w sutannie

Dzień kolędy – domy odwiedza ksiądz, błogosławi domownikom i domowi, wespół w zespół chwalą Pana i wizyta duszpasterska się kończy. Mojego domu ksiądz nie odwiedza od wielu lat. Tak więc chwalę Pana, tyle że po swojemu, co nie wszystkim się podoba. Chodzę do kościoła regularnie, bo taką mam potrzebę, ale nie pozwolę, żeby ktokolwiek właził mi z buciorami do duszy. W mojej parafii postawili na mnie krzyżyk, bo napyskowałam księdzu, który przyszedł po kolędzie. Pyskowałam w słusznej sprawie, bo ksiądz obrażał mi męża agnostyka, a w ramach bonusu porównał mnie do cytuję: „  źle upalowanej krowy, która wlazła w bagno". Krowy osobiście w niczym mi nie przeszkadzają, więc porównanie mnie nie zabolało, ale ślubnego księżulo obrażał mi nie będzie. Nie pozwolę na to, chociażby dlatego, że mój mąż z szacunkiem podchodzi do mojej wiary. Od ponad trzydziestu lat jesteśmy małżeństwem i żadne z nas nie przerabia drugiego. Jeżeli więc ceną za lojalność i własne zdanie jest parafialna anatema, to proszę bardzo, mogę figurować w parafialnych księgach jako czarna owca. Jeżeli ksiądz swoją posługę wypełnia nie jak kapłan, ale jak chamski urzędnik, to niech nie oczekuje, że z racji noszenia sutanny, będzie mógł robić za świętą krowę. Nawet, jak w przeciwieństwie do mnie, jest dobrze "upalowany". 

A tak przy okazji, z najlepszymi życzeniami, wiersz ks. Jana Twardowskiego. Mądrego i dobrego kapłana. *** Wiersz staroświecki Pomódlmy się w Noc Betlejemską, w Noc Szczęśliwego Rozwiązania, by wszystko się nam rozplatało, węzły, konflikty, powikłania. Oby się wszystkie trudne sprawy porozkręcały jak supełki, własne ambicje i urazy zaczęły śmieszyć jak kukiełki. Oby w nas paskudne jędze pozamieniały się w owieczki, a w oczach mądre łzy stanęły jak na choince barwnej świeczki. Niech anioł podrze każdy dramat aż do rozdziału ostatniego, i niech nastraszy każdy smutek, tak jak goryla niemądrego. Aby się wszystko uprościło - było zwyczajne - proste sobie - by szpak pstrokaty, zagrypiony, fikał koziołki nam na grobie. Aby wątpiący się rozpłakał na cud czekając w swej kolejce, a Matka Boska - cichych, ufnych - na zawsze wzięła w swoje ręce.