Szukaj na tym blogu

poniedziałek, 7 listopada 2011

Jesienią łatwiej o zadumę

















Znowu byłam sama na niedzielnym spacerze. Tym razem mąż nie miał czasu, bo przygotowywał się do jutrzejszego egzaminu. Pogoda była ładna a widoki jeszcze ładniejsze.

Cieszę się, że mieszkam w pięknej okolicy. Kilka kroków od domu i już jestem wśród drzew, nad rzeką, która wije się malowniczo tworząc niewielkie rozlewiska. Po rzece pływają dzikie kaczki, wśród traw uwijają się wrony, sroki, kawki, małe wróbelki. Żałowałam, że nie wzięłam aparatu fotograficznego, żeby zatrzymać na dłużej trochę piękna, które natura tak hojnie daje oczom.

Jesienne pejzaże odkładają się na duszy i łatwiej o zadumę nad przemijaniem, więc idąc po zwiędłych liściach, przyglądając się nagim gałęziom, myślałam o tym co nieuchronne, przed czym nie ma ucieczki. Jednak w listopadowym entourage’u odchodzenie staje się jakieś takie naturalne i łatwiejsze do przyjęcia.

W drodze powrotnej przypominałam sobie wiersze, które od zawsze traktuję jak plasterki z opatrunkiem na obolałą duszę. Chociaż nie tylko, bo z poezję lubię na każdą okazję, także tę radosną. Poniżej wpisuję kilka wierszy, które traktują o jesieni i oddają moje dzisiejsze emocje.

* * *
Jesienna zaduma J. Harasymowicz

Nic nie mam
Zdmuchnęła mnie ta jesień całkiem
Nawet nie wiem
Jak tam sprawy z lasem,
Rano wstaję, poemat chwalę
Biorę się za słowa, jak za chleb
Rzeczywiście, tak jak księżyc
Ludzie znają mnie tylko z jednej
Jesiennej strony
Nic nie mam
Tylko z daszkiem nieba zamyślony kaszkiet
Nie zważam
Na mody byle jakie
Piszę wyłącznie, piszę wyłącznie
Uczuć starym drapakiem
Rzeczywiście tak jak księżyc
Ludzie znają mnie tylko z jednej
Jesiennej strony

* * *
Tyle smutku... Sergiusz Jesienin

Tyle jest smutku w naszym wzroku,
Zbyt gorzko przyznać, zbyt boleśnie,
Że tylko i miedziany spokój
Pozostał nam w tym późnym wrześniu.

Inny odebrał mi spłoszenie
I dreszcz, i ciepło twego ciała ...
W sercu, jesiennym nieskończenie,
Cisza się deszczem rozszemrała.

To nic. Przywyknę. Jak pociecha
Zrodziła się ta prawda prosta,
Że nic mnie w życiu już nie czeka,
Tylko ten deszcz i żółty rozkład.

A przecie byłem też zrodzony
Do świeższych barw, do czystych dźwięków...
Jak mało widzę dróg schodzonych,
Jak wiele popełnionych błędów.

Życie... ból... szczęście - mija wszystko...
Śmieszny fatalizm doczesności.
Ogród, jak nieme cmentarzysko,
Usiały brzóz odarte kości.

I my zamrzemy, przeszumimy
Na podobieństwo drzew ogrodu.
Próżno więc pragnąć pośród zimy
Kwiatów, co giną z przyjściem chłodu.

* * *

Jesień - Maria Jasnorzewska Pawlikowska

Już jesień
rodzi się w moich oczach .
Króluje
przez kilka miesięcy
i odchodzi
Jestem jak jesień
złota ,
szczera
ciepła
zimna .
Kocham jesień
Kiedyś przysypie mnie
liśćmi
Jestem jesienią...
Widzę , że przemijam

* * *

Listopady - Władysław Broniewski

Cale życie zrywam się i padam,
jakbym w piersi miał wiatr na uwięzi,
i chwytają mnie złe listopady
czarnymi palcami gałęzi.

Ja upiłem się tym tchem, tym szumem,
niepokojem, który serce zatruł
to dlatego śpiewać już nie umiem,
tylko wołam wołaniem wiatru,
to dlatego codziennie się tułam
po wieczornych, po czarnych ulicach
i prowadzi mnie wilgotny trotuar
w mgłę wilgotną, która bólem nasyca.
Acetylen słów płonie na wargach,
płonie we mnie bolesna maligna,
chodzę błędny, jak ludzie w letargu,
zewsząd, zewsząd niepokój mnie wygnał.
Nie ma wyjścia, nie ma wyjścia, nie ma wyjścia,
muszę chodzić coraz dalej, coraz dłużej.
Jestem wiatr szeleszczący w liściach,
jestem liść zagubiony w wichurze.
Tylko w oczach mgła i oczy bolą,
tylko serce bije coraz częściej.
Jak błękitny płomień alkoholu,
płoniesz we mnie moje nieszczęście.
Muszę chodzić, muszę męczyć się wiecznie,
w mgle za włosy mnie wloką wieczory,
lecą za mną, nieprzytomne, pospieszne,
moje słowa, moje upiory.
Muszę wiecznie zrywać się i padać,
jakbym w piersi miał wiatr na uwięzi.
Pochwyciły straconą radość
nagie gałęzie.
Przelatują, wieją przeze mnie
listopady chwil, których nie ma...
To - tylko liście jesienne.
To - pachnie ziemia.

niedziela, 6 listopada 2011

Nie jestem konsekwenta w lenistwie

Pogoda dziś była piękna. Ciepło, słonecznie i prawie bezwietrznie a ja, zamiast łapać ostatnie pogodne dni, cały dzień przesiedziałam przy komputerze. Na moje szczęście robotę skończyłam i od jutra mam wolne. Hurraaaa

Przy okazji zastanawiałam się nad pracowitością i lenistwem. Wiadomo, pracowitość to cnota a lenistwo wada. Ale czy aby na pewno? Kiedyś miałam pewność dziś już nie, bo wszystko jest względne, zaleta może ciążyć, wada może pomagać.Przykład?

Pracowita mrówka taszczy na grzbiecie ciężary większe od niej samej, lata jak poparzona w pośpiechu i nie ma czasu pomyśleć, po co żyje i czy na pewno robi to, co chce. Bez mrowiska traci sens życia, więc tyra dla innych, nie oglądając się na siebie.

A taki np. leniwiec siedzi sobie na drzewie, grzeje się w słońcu albo schodzi w cień, żuje sobie liście i obserwuje niebo, ruszając się tylko tyle ile musi. Nie lata z drzewa na drzewo w poszukiwaniu lepszych liści, bo mu się nie chce i zadowala się tym, co ma. Sam sobie wystarcza, więc poświęca się tylko dla swoich młodych.

Gdybym miała wybierać, to wolałabym być leniwcem aniżeli zaganianą mrówką, której życie mija z nosem przy ziemi. Szkoda mi życia na robienie rzeczy, bez których mogę się obejść.

Kiedyś bardzo podziwiałam ludzi pracujących od świtu do nocy a teraz mi przeszło. Człowiek nie powinien za ciężko pracować, bo wtedy brakuje mu czasu by żyć. Harować ponad siły kosztem zdrowia, kosztem rodziny, to naprawdę żadna cnota. A jak się weźmie pod uwagę, że część tych ciężko pracujących ludzi wypruwa sobie żyły, żeby kupić nowy dom, w którym nie ma czasu mieszkać, czy nowy samochód, którym nie ma gdzie jeździć, to taka pracowitość jest po prostu głupia.

Stanowczo wolę mieć czas na życie niż życie w rzekomym dobrobycie, i tego będę się trzymać. Niestety, ponieważ życie kosztuje, to trzymać się będę do następnej okazji na zarobek. Z tej niekonsekwencji tłumaczy mnie tylko to, że nie pracuję na markowe ciuchy czy inne bzdety, ale na rzeczy potrzebne do codziennego funkcjonowania, bez których trudno się obejść. C’est la vie!

piątek, 4 listopada 2011

Urzędnicy kontra kapłan

Przeczytałam prasowe doniesienia o nałożonym na ks. Adama Bonieckiego zakazie publicznych wypowiedzi i bardzo się wkurzyłam. Wygląda na to, że Pan Bóg dał człowiekowi wolność, ale jego personel naziemny wie lepiej i nakłada cenzurę. Zupełnie tego nie rozumiem, ale za pysznym i głupim nikt nie trafi.

Ksiądz Boniecki jest kapłanem, który szczególnie nie zasłużył sobie na takie traktowanie. No właśnie, On jest kapłanem a nie urzędnikiem, więc ma odwagę bronić wiary a nie tylko zgadzać się ze zwierzchnikami w rzekomym interesie urzędu.

Wiem, wiem. Kościół to instytucja hierarchiczna, obowiązuje zasada posłuszeństwa, ale posłuszeństwo nie powinno być używane do zamknięcia ust kapłanowi, którego jedynym celem jest troska o religię, którą wyznaje i Kościół, którego jest członkiem.

Co takiego zdrożnego zrobił ks. Adam Boniecki, w czym zawinił i wobec kogo? Wszystko wskazuje na to, że Jego „winą” jest to, że bardziej broni istoty wiary aniżeli symbolu. To nie podoba się Kościołowi, który jako instytucja, przymierza się do wojowania przede wszystkim o władzę i symbole. Nie mnie pouczać znawców teologii, ale z tego, co pamiętam faryzeusze też przestrzegali restrykcyjnie zasad wiary zapominając, na czym polega prawdziwa wiara.

Stosując kościelną retorykę można powiedzieć, że diabeł miesza, diabeł radzi, diabeł nigdy cię nie zdradzi. Jednak widzi mi się, że tym, który ubrał się w ornat i na mszę ogonem podzwania stanowczo nie jest ks. Adam Boniecki.

Nie wiem, co sobie wyobrażają hierarchowie kościelni zamykając usta takiemu kapłanowi, ale jeżeli chcą jeszcze bardziej oddalić ludzi od Kościoła, to są na dobrej drodze. Diabeł się cieszy, że ma takich wysoko postawionych pomagierów

czwartek, 3 listopada 2011

Moje towarzystwo – melancholia i optymizm

Listopadowe smutki oblepiły mnie jak jesienna mgła. Rozglądam się dokoła, wokół snują się duchy przeszłości a przyszłości nie widać. Gdzie się podział mój wypracowany i ciężko wyćwiczony optymizm? Odleciał w ciepłe kraje? Nie. Siadł sobie w kącie i siedzi, czekając aż go zauważę.

Patrzę na niego kątem oka i mam mu za złe, że sam z siebie nie ratuje mnie przed czarnymi myślami. Strzelam focha. A co nie mogę? Nie jestem sama, mam jeszcze melancholię.

Melancholia, to bardzo ciekawa kobita. Chodzi powłóczystym krokiem, zamotana w szare chmury i pławi się w nostalgii za tym, co minione. Od czasu do czasu zatopi się w cierpkich wspomnieniach i zrosi oczy smutkiem. Z drugiej strony, uśmiecha się łagodnie z wyrozumiałością i układa wszystkie przeżycia w refleksje.

Nie mogę powiedzieć, że bardzo lubię tę moją melancholię, ale dzięki niej łatwiej przychodzi mi strawić świadomość przemijania i codzienne rozczarowania. Poza tym, ona nie jest wymagająca, łatwo się z nią zakolegować.

Co innego optymizm, ten jest jak stary kawaler, wciąż potrzebuje uwagi i nowych podniet. Wystarczy, że na chwilę o nim zapomnę a on już marnieje i więdnie. Ostatnio trochę go zaniedbałam i zrobił się jakiś mizerniutki, anemiczny, widać, że jesień mu szkodzi.

I co ja mam z nim zrobić? Jak go nie zasilę odrobiną radości, to całkiem go szlag trafi. A szkoda by było. No trudno, trzeba nad nim popracować. Na początek wezmę go za fifrak i wyprowadzę na świeże powietrze. Niech się dotleni i skupi na czymś pożytecznym. Ja będę mu towarzyszyć. Melancholia niech się zajmie sobą sama, bo ja nie mam czasu.

Już „po” i nic nie można zmienić
















„Umarłych wieczność dotąd trwa, dokąd pamięcią się im płaci.” – napisała moja ulubiona poetka Wisława Szymborska. Dzisiaj te słowa brzmią szczególnie prawdziwie, bo dzisiaj są Zaduszki.

Cmentarze znowu zapełniły się ludźmi, którzy zapalali na grobach swoich bliskich światło, ale odwiedzających było mniej niż wczoraj. Za to atmosfera była lepsza. Na cmentarnych alejkach było zdecydowanie ciszej i mniej odpustowo-jarmarcznie.

Poszłam, jak każdego roku w Dzień Zaduszny, na groby rodziców, dziadków, kuzynów, bliższych i dalszych znajomych. I, jak co roku, ze smutkiem stwierdziłam, że potrzebuję coraz więcej zniczy.

Niespodziewanie wśród grobów natknęłam się na znajome nazwisko, zapomniane przez wiele lat. Podeszłam bliżej. Ze zdjęcia umieszczonego na skromnym pomniku patrzyła na mnie Teresa. Od czasu, gdy widziałyśmy się ostatni raz minęło ponad dwadzieścia lat. Zresztą to ostatnie spotkanie też było trochę przypadkowe. Po prostu, życie nas rozdzieliło. Ja miałam swoje sprawy, które pochłaniały mnie bez reszty, ona też miała swoje, które chciała zachować dla siebie. I tak się minęłyśmy, chociaż przez wiele lat byłyśmy dla siebie ważne.

A teraz już się nie dowiem, jak wyglądało jej życie i dlaczego tak bardzo stroniła od ludzi. Nawet nie mam kogo o nią spytać, bo Teresa nie utrzymywała kontaktów z koleżankami ze szkoły. Zawsze była trochę z boku i byłam chyba jedyną jej koleżanką, z którą była bliżej. Jednak, gdy skończyła się szkoła, nasze drogi się rozeszły.

Gdybym poszła inną alejką, nie wiedziałabym nic o jej śmierci, a tak wiem i nie jest mi z tym dobrze. Nawet pomimo tego, że kiedy jeszcze żyła, to dla mnie była nieobecna. Teraz, gdy umarła, żałuję, że jest już „po” i nic nie można zmienić. Śmierć postawiła granicę.