Szukaj na tym blogu

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przemijanie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przemijanie. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 2 listopada 2021

Zaduszki

Kończy się dzień zadumy, tęsknoty, zapalania świateł na grobach tych bliższych i dalszych, których już z nami nie ma. Zaduszki to bardzo szczególny czas, w którym trudno uciec od wspomnień i świadomości przemijania. Byliśmy z mężem na cmentarzu i było bardziej melancholijnie niż zwykle. Obok wspomnień o tych co odeszli wciąż pojawiał się temat śmierci. W pewnym momencie Artur zatrzymał się przy pomniku, na którym było wyryte nieznane mi nazwisko. 

czwartek, 20 sierpnia 2020

Smutno

Jak zwykle zajrzałam na Onet Kulturę, a tam wiadomość, że nie żyje Piotr Szczepanik. Smutno. Nie był piosenkarzem mojego pokolenia, ale jego piosenki były bardzo moje. Proste, liryczne, melancholijne, trochę naiwne. Poza tym, typ mężczyzny romantycznego, nostalgicznego, trochę samotnika, wyrażającego się z atencją o kobietach bardzo mi się podobał. No i był przystojny. Do tego był moim krajanem, bo urodził się i wiele lat żył w Lublinie. Coś mi ubyło. Od wielu lat żył w cieniu, ale był. Teraz już go nie ma. Zostały tylko piosenki. I jeszcze ta świadomość, że moja świeczka też coraz krótsza. To nie napawa optymizmem. Tak to życie innych ludzi przekłada się na nasze życie. Mijamy.

TU  można przeczytać co nie co na jego temat.

 

I na dzisiaj to by było na tyle.


sobota, 1 listopada 2014

„Umarłych wieczność dotąd trwa, dokąd pamięcią im się płaci”

  

Odwiedziłam groby bliskich. Zapaliłam światełko, ogrzałam serce płomykiem pamięci, postałam, pomilczałam. Szukałam w sobie zgody na to co nieuniknione a takie trudne. Bo w tej ostatniej drodze zawsze jesteśmy samotni, nawet jeżeli ktoś trzyma nas za rękę. Mijamy. Zostawiamy za sobą ostatnią rozpacz, ostatnią troskę o tych, co będą po nas płakać, ostatnie niezamknięte drzwi... 

                                                       
                                                     

wtorek, 27 grudnia 2011

Święta, święta i po świętach

Święta, święta i po świętach, trzy dni świętowania Bożego Narodzenia szybko minęły. Co zostało? Dużo ciepłych uczuć i dobrych wspomnień, udekorowany odświętnie dom i pełna lodówka. 

































Poza tym, jak po każdych świętach, został mi mały smuteczek, bo kolejny raz przy wigilijnym stole zabrakło tych, którzy byli mi bliscy i chociaż uczucie do nich nie minęło, to nie przełamię się już z nimi opłatkiem. I upływ czasu niczego nie zmienia.

Nie wiem, czy stety czy niestety, ale uczuć nie da się wymazać. Właściwie to sama nie wiem, co bym zrobiła, gdybym dostała magiczną gumkę, którą można by wyczyścić wszystko, co boli. Dobrze byłoby pozbyć się tęsknoty za tymi, którzy już po tamtej stronie, zapomnieć o tych, którzy zapomnieli. Ale czy wtedy dalej bylibyśmy sobą? Raczej nie, bo na to kim jesteśmy składa się wszystko co przeżyliśmy. Coraz częściej myślę, że wszystko jest po coś, więc zamiast uciekać szukam sensu we wszystkim, co mnie spotyka.

Jest taki wiersz, ks. Jana Twardowskiego, który choć nie świąteczny, to właśnie w święta porusza najbardziej.

* * *
Śpieszmy się   
Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą
zostaną po nich buty i telefon głuchy
tylko to co nieważne jak krowa się wlecze
najważniejsze tak prędkie że nagle się staje
potem cisza normalna więc całkiem nieznośna
jak czystość urodzona najprościej z rozpaczy
kiedy myślimy o kimś zostając bez niego

Nie bądź pewny że czas masz bo pewność niepewna
zabiera nam wrażliwość tak jak każde szczęście
przychodzi jednocześnie jak patos i humor
jak dwie namiętności wciąż słabsze od jednej

tak szybko stąd odchodzą jak drozd milkną w lipcu
jak dźwięk trochę niezgrabny lub jak suchy ukłon
żeby widzieć naprawdę zamykają oczy
chociaż większym ryzykiem rodzić się niż umrzeć
kochamy wciąż za mało i stale za późno

Nie pisz o tym zbyt często lecz pisz raz na zawsze
a będziesz tak jak delfin łagodny i mocny

Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą
i ci co nie odchodzą nie zawsze powrócą
i nigdy nie wiadomo mówiąc o miłości
czy pierwsza jest ostatnią czy ostatnia pierwszą

poniedziałek, 7 listopada 2011

Jesienią łatwiej o zadumę

















Znowu byłam sama na niedzielnym spacerze. Tym razem mąż nie miał czasu, bo przygotowywał się do jutrzejszego egzaminu. Pogoda była ładna a widoki jeszcze ładniejsze.

Cieszę się, że mieszkam w pięknej okolicy. Kilka kroków od domu i już jestem wśród drzew, nad rzeką, która wije się malowniczo tworząc niewielkie rozlewiska. Po rzece pływają dzikie kaczki, wśród traw uwijają się wrony, sroki, kawki, małe wróbelki. Żałowałam, że nie wzięłam aparatu fotograficznego, żeby zatrzymać na dłużej trochę piękna, które natura tak hojnie daje oczom.

Jesienne pejzaże odkładają się na duszy i łatwiej o zadumę nad przemijaniem, więc idąc po zwiędłych liściach, przyglądając się nagim gałęziom, myślałam o tym co nieuchronne, przed czym nie ma ucieczki. Jednak w listopadowym entourage’u odchodzenie staje się jakieś takie naturalne i łatwiejsze do przyjęcia.

W drodze powrotnej przypominałam sobie wiersze, które od zawsze traktuję jak plasterki z opatrunkiem na obolałą duszę. Chociaż nie tylko, bo z poezję lubię na każdą okazję, także tę radosną. Poniżej wpisuję kilka wierszy, które traktują o jesieni i oddają moje dzisiejsze emocje.

* * *
Jesienna zaduma J. Harasymowicz

Nic nie mam
Zdmuchnęła mnie ta jesień całkiem
Nawet nie wiem
Jak tam sprawy z lasem,
Rano wstaję, poemat chwalę
Biorę się za słowa, jak za chleb
Rzeczywiście, tak jak księżyc
Ludzie znają mnie tylko z jednej
Jesiennej strony
Nic nie mam
Tylko z daszkiem nieba zamyślony kaszkiet
Nie zważam
Na mody byle jakie
Piszę wyłącznie, piszę wyłącznie
Uczuć starym drapakiem
Rzeczywiście tak jak księżyc
Ludzie znają mnie tylko z jednej
Jesiennej strony

* * *
Tyle smutku... Sergiusz Jesienin

Tyle jest smutku w naszym wzroku,
Zbyt gorzko przyznać, zbyt boleśnie,
Że tylko i miedziany spokój
Pozostał nam w tym późnym wrześniu.

Inny odebrał mi spłoszenie
I dreszcz, i ciepło twego ciała ...
W sercu, jesiennym nieskończenie,
Cisza się deszczem rozszemrała.

To nic. Przywyknę. Jak pociecha
Zrodziła się ta prawda prosta,
Że nic mnie w życiu już nie czeka,
Tylko ten deszcz i żółty rozkład.

A przecie byłem też zrodzony
Do świeższych barw, do czystych dźwięków...
Jak mało widzę dróg schodzonych,
Jak wiele popełnionych błędów.

Życie... ból... szczęście - mija wszystko...
Śmieszny fatalizm doczesności.
Ogród, jak nieme cmentarzysko,
Usiały brzóz odarte kości.

I my zamrzemy, przeszumimy
Na podobieństwo drzew ogrodu.
Próżno więc pragnąć pośród zimy
Kwiatów, co giną z przyjściem chłodu.

* * *

Jesień - Maria Jasnorzewska Pawlikowska

Już jesień
rodzi się w moich oczach .
Króluje
przez kilka miesięcy
i odchodzi
Jestem jak jesień
złota ,
szczera
ciepła
zimna .
Kocham jesień
Kiedyś przysypie mnie
liśćmi
Jestem jesienią...
Widzę , że przemijam

* * *

Listopady - Władysław Broniewski

Cale życie zrywam się i padam,
jakbym w piersi miał wiatr na uwięzi,
i chwytają mnie złe listopady
czarnymi palcami gałęzi.

Ja upiłem się tym tchem, tym szumem,
niepokojem, który serce zatruł
to dlatego śpiewać już nie umiem,
tylko wołam wołaniem wiatru,
to dlatego codziennie się tułam
po wieczornych, po czarnych ulicach
i prowadzi mnie wilgotny trotuar
w mgłę wilgotną, która bólem nasyca.
Acetylen słów płonie na wargach,
płonie we mnie bolesna maligna,
chodzę błędny, jak ludzie w letargu,
zewsząd, zewsząd niepokój mnie wygnał.
Nie ma wyjścia, nie ma wyjścia, nie ma wyjścia,
muszę chodzić coraz dalej, coraz dłużej.
Jestem wiatr szeleszczący w liściach,
jestem liść zagubiony w wichurze.
Tylko w oczach mgła i oczy bolą,
tylko serce bije coraz częściej.
Jak błękitny płomień alkoholu,
płoniesz we mnie moje nieszczęście.
Muszę chodzić, muszę męczyć się wiecznie,
w mgle za włosy mnie wloką wieczory,
lecą za mną, nieprzytomne, pospieszne,
moje słowa, moje upiory.
Muszę wiecznie zrywać się i padać,
jakbym w piersi miał wiatr na uwięzi.
Pochwyciły straconą radość
nagie gałęzie.
Przelatują, wieją przeze mnie
listopady chwil, których nie ma...
To - tylko liście jesienne.
To - pachnie ziemia.

poniedziałek, 10 października 2011

Przemijanie i dni, których jeszcze nie znamy

Kończy się niedziela. Znowu jeden dzień mniej na pasku mojego życia. I chociaż staram się nie skupiać na rzeczach, na które nie mam większego wpływu, to akurat w tej sprawie trudno mi uniknąć skupienia. Każdy ranek witam ze świadomością upływającego czasu. Każdy dzień żegnam ze smutkiem, że minął.

Świadomość przemijania, to nie jest bułka z masłem, nie daje się połknąć z apetytem, często staje w gardle, i ani ją wypluć ani łyknąć. I nie ma na to mądrych. Z drugiej strony, świadomość, że nic nie jest dane na zawsze, mobilizuje do dbałości o to, co mamy.

A propos przemijania, dzisiaj minęło równo pięć lat od śmierci Marka Grechuty, jednego z moich ulubionych bardów. Jego piosenki towarzyszyły mi od dzieciństwa, poprzez młodość do wieku dojrzałego. Słuchałam ich z mężem, który też jest fanem twórczości Grechuty. Piosenka „Dni, których jeszcze nie znamy” pomagała mi łapać równowagę w trudnych dla mnie chwilach. Jej tekst miałam przyklejony na szafie obok łóżka i często ją śpiewałam, żeby dodać sobie otuchy.

Dzisiaj jest mi dobrze. Spędziłam miły dzień z bliskimi, jutro zapowiada się równie miło, ale cicho sobie zanucę, że ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy.

* * *
Tyle było dni do utraty sił,
Do utraty tchu tyle było chwil,
Gdy żałujesz tych, z których nie masz nic,
Jedno warto znać, jedno tylko wiedz, że...

Ważne są tylko te dni których jeszcze nie znamy, Na,na,na,na,na
Ważnych jest kilka tych chwil , tych na które czekamy
Na,na, na na na

Pewien znany ktoś, kto miał dom i sad,
Zgubił nagle sens i w złe kręgi wpadł,
Choć majątek prysł, on nie stoczył się,
Wytłumaczyć umiał sobie wtedy właśnie, że...

Ważne są tylko te dni których jeszcze nie znamy,
Ważnych jest kilka tych chwil , tych na które czekamy

Jak rozpoznać ludzi których już nie znamy
Jak pozbierać myśli z tych nieposkładanych
Jak oddzielić nagle serce od rozumu
Jak usłyszeć siebie pośród śpiewu tłumu

Bo ważne są tylko te dni...

Jak rozpoznać ludzi których już nie znamy
Jak pozbierać myśli z tych nieposkładanych
Jak odnaleźć nagle radość i nadzieję
Odpowiedzi szukaj, czasu jest tak wiele

Bo ważne są tylko te dni...

niedziela, 31 lipca 2011

Jaka szkoda...

Wczoraj wieczorem, kiedy Ślubasowi przeszły wapory, słuchaliśmy wspólnie naszych ulubionych piosenek. Leszek Długosz śpiewał: „ I patrząc w wodę jak zanika - fala za falą, świat za światem, Pili herbatę za herbatą. Jaka szkoda, jaka szkoda, jaka szkoda...”

Ogarnęła mnie łagodna melancholia a z za zakamarków pamięci powyłaziły smutki, smuteczki. Żal, że tak wiele już mną, że tylu ludzi już przepłynęło przez moje życie, jak ta woda... Kurcze. JAKA SZKODA

Dobrze, że we wszystkim towarzyszy mi On. Jestem wdzięczna losowi, że, chociaż minęło tyle lat , wciąż idziemy razem, patrzymy w jedną stronę.

Facet, którego często mam po kokardę, bo ma okropny charakter i regularnie mnie wkurza, jest jednocześnie moim największym oparciem i jedynym człowiekiem, który obdarzył mnie taką dozą bezwarunkowej miłości. Kiedyś mnie wybrał i od tej pory jest przy mnie. Nie zawiódł w najtrudniejszych chwilach mojego życia, chociaż inni zawiedli.

Jak patrzę na naszą przeszłość, to wiele bym zmieniła, ale jedno zostawiłabym bez najmniejszej zmiany - to kim dla siebie jesteśmy. Mam nadzieję, że On jeszcze długo będzie trzymał mnie za rękę i jako staruszkowie, będziemy się cieszyć życiem.

* * *

Jaka szkoda – L. Długosz

W niedzielne letnie popołudnie
Gdy kulę smutku toczy demon
Nad rzeką w kwiaty opawioną
Pod niebem bladym jak anemon
Siedzieli rzędem staruszkowie
Pochyłe panie i panowie
Ubrani jasno mile schludnie
I patrząc w wodę jak zanika
- fala za falą, świat za światem,
Pili herbatę za herbatą


Jaka szkoda, jaka szkoda, jaka szkoda
Że dni nasze, dni wiosenne nawet we śnie
Przepłynęły beznamiętnie
Bezszelestnie jak ta woda
Jaka szkoda, jaka szkoda, jaka szkoda

Poczem ta gwiazda kwitnąca
I tak cię nie uśpi, nie uśpi,
A woda odpływająca i tak cię minie
Przepłynie
Zatrzymasz się kiedyś bez tchu
Po tamtej już stronie snu
I będziesz wołał z daleka
Jak ja dziś wołam do snu
- Poczekaj, poczekaj, czy słyszysz, poczekaj...

Jaka szkoda, jaka szkoda, jaka szkoda
Że dni nasze, dni wiosenne nawet we śnie
Przepłynęły beznamiętnie
Bezszelestnie jak ta woda

sobota, 23 kwietnia 2011

Czasem święta nie cieszą

W okresie przedświątecznym często wraca temat ludzi samotnych, starych,
opuszczonych, dla których święta są trudnym przeżyciem. Samotność ma różne przyczyny, ale chyba zawsze jest bolesna. Co prawda, są osoby deklarujące samotność z wyboru, ale wydaje mi się, że takie deklaracje wynikają z racjonalizacji stanu, w którym się jest, a który wynika z rozczarowania ludźmi. Unikanie bliskości bywa formą obrony przed kolejnym zranieniem. Samobójcy też wybierają dobrowolną rezygnację z życia, a przecież nikt chyba nie sądzi, że się zabijają bo lubią. Nie zawsze umiemy wybaczyć, więc zrywamy kontakt i wolimy być sami. Ale zdarza się, że dawno wybaczyliśmy a mimo to nie widzimy możliwości powrotu do dawnych relacji i też trzymamy się z boku. Powody dla których oddalamy się od siebie są bardzo różne, ale efekt końcowy jest taki sam – życie uboższe o czyjąś obecność.

Kiedyś opisałam, jak próbowała sobie poradzić z samotnością przemiła, starsza pani, którą poznałam w szpitalu.

Wielkanocne śniadanie z Pikusiem

Pani Waleria ma 95 lat i bardzo nie lubi, gdy ktoś liczy jej lata, więc pytana o wiek reaguje irytacją. Nie mam pewności z czego wynika ta reakcja. Czy z kobiecej próżności pani Wali, która wciąż bardzo dba, żeby być kobietą,  nie tylko staruszką. Czy może to nielubienie jest spowodowane strachem przed śmiercią. Jedno jest pewne, z panią Walą nie należy rozmawiać o jej wieku, ale za to można rozmawiać o wszystkim innym, bo ma wciąż żywy umysł i mnóstwo ciekawych wspomnień. 

Spędziłam z nią wiele godzin, poznałam historię jej długiego życia i polubiłam ją z całego serca, bo nie sposób jej nie lubić. Ma urok prawdziwej damy i wdzięk małej dziewczynki. Uciążliwości podeszłego wieku dyskretnie zachowuje dla siebie a swoim dziecięcym zachwytem nad światem dzieli się chętnie i z niekłamaną przyjemnością. Urzekła mnie opowiedziana przez nią historia o tym, jak pani Wala i jej mąż świętowali kiedyś Wielkanoc. 

Pani Wala pięknie nakryła do stołu, oboje odświętnie się ubrali i bladym świtem poszli na mszę do kościoła. W drodze powrotnej mąż pani Wali powiedział.

- Widzisz Walu, wszyscy nasi już na cmentarzach i nie ma nawet z kim świętować. 

Nic nie odpowiedziała, bo mąż zawsze miał rację, a poza tym, co miałaby mu powiedzieć, skoro rzeczywiście ich rodzina, przyjaciele i znajomi leżeli w grobach rozsianych po całym świecie. Najbliższy im człowiek, syn Tomasz, który do końca dni miał być radością ich życia, leżał w grobie pod gorącym słońcem dalekiej Libii. 

Dostali od Boga długie i bogate życie, ale część tego bogactwa była nierozerwalnie związana z cierpieniem. Mieli szczęście spotykać na swojej drodze pięknych ludzi, ale czas odebrał im ten dar i zostawił tylko wspomnienia. Pani Wala co dzień walczyła i walczy dalej, aby zaakceptować te obie strony medalu. Ma świadomość, że przekleństwem długiego życia jest konieczność przeżycia wielu pożegnań, a ceną za miłość prawie zawsze jest cierpienie. 

W milczeniu wrócili do domu i usiedli do przygotowanego stołu. Pani Wala spojrzała na męża, który był tego dnia wyjątkowo posępny.
- To co Stasieńku? Mam podawać? - spytała. 

Jednak mąż zamiast odpowiedzieć przyglądał się siedzącemu w kącie pokoju ich psu Pikusiowi. Pikuś strzygł uszami, jakby starając się wyczuć nastrój pana, bo mąż pani Wali był srogi. Często pokrzykiwał na niego, więc Pikuś doskonale wiedział, że pana trzeba się słuchać, czasami go omijać, a po pieszczoty i jedzenie przychodzić wyłącznie do pani Wali. 

Pani Wala, czekając co odpowie mąż, wpadła nagle na pomysł, który wydawał się jej kuriozalnie niedorzeczny, ale nie była w stanie mu się oprzeć. Dwie bliskie jej sercu istoty patrzyły na siebie i obie były jednakowo niespokojne zaś ona chciała przeżywać z nimi radość. Chciała świętować i cieszyć się, mimo wszystko. Mimo tęsknoty za tymi co odeszli i już nigdy nie usiądą z nią do stołu, nie podzielą się jajkiem i nie przytulą do siebie.

- Stasieńku, zaprośmy do stołu Pikusia, to teraz jedyna bliska nam istota – powiedziała drżącym głosem, bo wiedziała, jak zabrzmią te słowa w uszach jej męża. Nie pomyliła się. Jej mąż spojrzał na nią z takim zdziwieniem, jakiego jeszcze u niego nie widziała, jednak po chwili zdziwienie przeszło na panią Walę.
- Masz rację, bliscy powinni razem siadać do stołu - powiedział Stasieniek i wstał, żeby odsunąć krzesło dla Pikusia.

Pani Wala dostawiła dodatkowy talerzyk, a Pikuś jakby doskonale zrozumiał o czym była mowa, bo wskoczył na krzesło, chociaż nigdy wcześniej tego nie robił. Od szczeniaka miał utrwalone, że gdy próbował siadać tam gdzie pan, to na jego ogonie lądowała gazeta, więc naprawdę trudno wytłumaczyć jego śmiałość w zajęciu miejsca przy stole.

- To było piękne śniadanie - wspominała pani Wala. - Pikuś zachował się jak arystokrata. Jadł tylko z talerzyka, delikatnie, niczego nie upuścił na stół i z uwagą słuchał naszej rozmowy. A my wspominaliśmy dawne, dobre chwile i pokój zapełnił się wszystkimi naszymi bliskimi. Było nam tak dobrze...

Nagle pani Wala przerwała swoje opowiadanie i spojrzała na mnie uważnie.
- Myśli pani, że to przez sklerozę? – spytała.
- Nie pani Walu, nie przez sklerozę. Myślę, że mieliście państwo miłe Wielkanocne śniadanie z wyjątkowym gościem przy stole, bo nie zabrakło wam serca i otwartości, żeby czerpać radość z każdej bliskości, nawet psiej.

Pani Wala uśmiechnęła się promiennie i powiedziała:
- Cieszę się, że pani to rozumie, bo teraz ludzie coraz mniej czują dobra wokół siebie i wciąż jest im czegoś za mało. 

Pomyślałam, że niestety pani Wala ma rację. Dlatego korzystając z okazji, że zbliżają się Święta Zmartwychwstania Pańskiego i zaczęła się wiosna, życzę wszystkim czytającym te słowa, żeby mieli w sobie wiele miłości do siebie i świata, wielu kochających ludzi obok siebie i żeby doceniali wszystko co mają. 

Trzeba kochać tak jak pani Wala, godząc się z utratą i bólem, bo wszystko co umiera, rodzi się na nowo. Miłość jest silniejsza niż śmierć, a życie, dopóki trwa, wciąż się zmienia i chcemy czy nie, musimy temu sprostać. A w znoszeniu trudów życia może nam pomóc nawet ktoś taki jak Pikuś.  

wtorek, 12 kwietnia 2011

Wspomnienia, jak stare fotografie

Przeglądałam dziś stare fotografie, na których czas zatrzymał się kilkadziesiąt lat temu. Moi rodzice na ślubnym portrecie, ja w szkolnym fartuszku, moje rodzeństwo siedzące z babką przed domem, którego już dawno nie ma, ławka pod orzechem, na której siedziałam czytając książki. Każde zdjęcie to kropelka nostalgii, która rozlewa się po sercu budząc łagodny smutek. W moich wspomnieniach wszystko jest takie żywe, obecne, a przecież bezpowrotnie minione. Nawet gdyby jeszcze była ta ławka pod orzechem i mogłabym na niej usiąść, to nie byłoby już tak samo, bo ja taka jak wtedy jestem już tylko wspomnieniem. Tamte dni są jak zapach floksów i piwonii rosnących w ogrodzie za domem, kiedy zamykam oczy wciąż go czuję, ale nie mogę go przywrócić, rozpłynął się z wiatrem, który wtedy niósł go do moich nozdrzy.

Niedaleko mojego rodzinnego domu był park, po którym często spacerowałam. Moją uwagę zwrócił pewien starszy pan, który od wczesnej wiosny do późnej jesieni, siadał zawsze na tej samej ławce i nieobecnym wzrokiem patrzył przed siebie. Tkwił tak nieruchomo przez kilka godzin zatopiony w myślach. Zastanawiałam się wtedy, jak może tak długo bezczynnie siedzieć. Bardzo mnie to dziwiło, bo nie miałam pojęcia, że w myślach można podróżować przez całe swoje życie. Teraz wydaje mi się, że wiem, dlaczego starzy ludzie wciąż wspominają minione lata. W ten sposób szukają wytchnienia przed teraźniejszością i utrwalają swoje życie, które wraz z nimi przeminie.

Pewnej jesieni starszy pan przestał przychodzić do parku. Zastanawiałam się z jakiego powodu już nie siaduje na swojej ławce. Któregoś dnia, idąc ze szkoły, zobaczyłam klepsydrę przyklejoną na drzwiach kamienicy tuż obok parku. Przeczytałam imię, nazwisko, wiek i byłam pewna że klepsydra dotyczy starszego pana. Zawróciłam i poszłam do parku, żeby upewnić się, że ławka jest pusta. Do dziś nie wiem dlaczego odczułam taką potrzebę, skąd wzięła się moja pewność, że chodzi o starszego pana. Ławka nie była pusta – leżało na niej dużo zeschłych liści opadłych z klonu pod którym stała. Starszego pana już nigdy nie widziałam.

sobota, 5 lutego 2011

Też jestem przeciw.

Cały dzień spędziłam na czytaniu i rozmyślaniu. Ostatnio te dwie czynności zajmują mi najwięcej czasu. Zanim się obejrzałam zrobiło się późno. Po raz kolejny doszłam do mało odkrywczego wniosku, że doba jest za krótka. Zupełnie nie wiem, jak to możliwe, że niektórzy ludzie narzekają, że czas im się wlecze. Mnie czas zbyt szybko ucieka. Dopiero był poniedziałek a już jest piątek. Po co te dni tak szybko gonią jeden za drugim. Ja nie nadążam.

Z za ściany słyszę bicie zegara, bo ściany w blokach cienkie a o tej porze wreszcie jest cicho. Moi sąsiedzi od dawna śpią a ja pracuję na rachunki dla elektrowni. Trzeba iść spać.

Jeszcze tylko przytoczę przeczytaną dzisiaj anegdotę, która mnie ubawiła.

Pewnego dnia do Czesława Miłosza przyszła młoda dziennikarka, żeby zrobić wywiad. Była pewna siebie, miała wielkie oczy, w których widać było wyraźną tęsknotę za rozumem. Sprężyła się i zadała pierwsze pytanie:
- Co Pan sądzi o przemijaniu?
Miłosz skulił się w swoim fotelu, przez chwilę się zastanawiał, po czym wyprostował się i równie energicznie, jak ona zadała pytanie, odpowiedział :
- Jestem przeciw.

poniedziałek, 17 stycznia 2011

Na dzień dobry, dobry wieczór...

Z nowym rokiem postanowiłam wrócić do pisania bloga. Teraz podobnie jak olbrzymia armia blogowiczów będę znów uszczęśliwiała ludzi swoimi przemyśleniami i opisami nierównej walki; ja kontra reszta świata. Piszę znów, bo kiedyś już pisałam bloga, ale po jakimś czasie zrezygnowałam.

Tak więc wracam do opowiadania w sieci, co widziały moje piękne oczy i czego nie mógł ogarnąć mój mały rozumek. Uprzedzam, że trochę się powymądrzam, bo lubię, trochę ponarzekam, bo kto mi zabroni, trochę się pośmieję, bo zdrowo. Jeżeli kogoś interesuje co mam do powiedzenia, to zapraszam do czytania, ale przymusu nie ma. Jak już napisałam, rozumek mam mały, ale często go używam, więc wiem, że Ameryki nie odkryję, a bez mojej pisaniny ludzkość nie zginie i nawet wiele nie straci.

Na dobry początek wklejam tekst, pośrednio odnoszący się do tytułu bloga. Co by nie mówić, jestem już po drugiej stronie góry. Każdy kto chodził po górach wie, że schodzenie z góry jest trudniejsze. Tym bardziej trzeba się starać zachować optymizm. Tekst, który napisałam jakiś czas temu, traktuje o przygotowaniu się do końca drogi.

facim























Wiatr

Gdy słucham jak wieje wiatr, przeżywam

emocjonalnie dziwne stany. Szum, świst, pohukiwanie, jękliwe zawodzenie, to wszystko budzi we mnie bezkres. Wiatr mnie porywa, unosi w chmury, żebym stała się częścią czegoś wielkiego i przestała bać się swojej śmiertelności.  Rozwiewam się, jak ta mgła nad łąkami, łącząca niebo i ziemię. I staję się taka nieważna, że spokojnie mogę przestać być taka, jaką znam siebie teraz. Stapiam się w jedno z wielkim niebytem.

Dziecko, kobieta, żona, matka, to role najważniejsze role, w których zaistniałam na tym świecie. Byłam dzieckiem, stałam się kobietą, ale moja kobiecość też jakoś przemija. Przemija nie, dlatego że zmienia się moje ciało.
Teraz czuję się przede wszystkim człowiekiem. Kobiecość 
to tylko psychofizyczna forma czegoś czym jestem w istocie. Z upływem lat jestem tego coraz bardziej świadoma.  Matką stałam się nieoczekiwanie, ale miłość, którą czuję do mojego dziecka, jest tak wszechogarniająca i zrośnięta ze mną, że bez niej nie umiałabym już żyć. Jednak moje dziecko dorosło. Straciłam moc stwarzania światów i nie jestem już tak potrzebna, więc mogę odejść. 

W szumie wiatru, uczę się akceptować przemijanie. Z wiatrem odleciała większa część mojego życia.  Odchodzę w przeszłość, coraz mniej potrzebna i coraz bardziej niepasująca do tego świata. Świata, który mknie szybko, ale chyba coraz mniej wie dokąd i po co.

Wiem, że mój czas się kończy. Uczę się jak pogodzić się z tym co nieuchronne i coraz rzadziej się przeciw temu buntuję. Schronienia szukam w sobie. Odkrywam malownicze wewnętrzne światy, o których istnieniu długo nie myślałam, a które teraz nabierają coraz większej wagi. W mojej głowie jest bezpieczny azyl. Pod zamkniętymi powiekami oglądam od środka stare życie z obrazami pojedynczych dni, zgubione w codzienności marzenia, stłumione i przeżyte emocje. Odczuwam przy tym przyjemny spokój przemieszany z tęsknotą. Jest we mnie tyle przestrzeni - mam się gdzie zagubić.
 

Ale czasami odzywa się instynktowny lęk i bardzo boję się niewiadomego. Jestem nic nieznaczącą drobinką, ale jednocześnie jestem całym światem, bo w pewnych wymiarach jak umieram ja, umiera cały świat. W moich oczach, myślach, uczuciach, jest wszystko, czym ten świat jest, więc jak to możliwe, żebym przestała istnieć? Jak mam zostawić moich bliskich? Mojego męża, dla którego jestem najważniejszą częścią jego życia, córkę, dla której jestem od zawsze. Kto będzie ich kochał tak jak ja? Czy jak odejdę, miłość do nich i do świata, który zostawię, przeminie? Czy może wciąż będzie trwać bez możliwości jej wyrażenia? Co wtedy z nią zrobię?
 

Nie znam odpowiedzi na moje pytania i lęki.  Sięgam po „Koniugację” piękny wiersz H. Poświatowskiej, który działa na mnie jak balsam: łagodzi zwierzęcy strach o przetrwanie, impregnuje przed zbędnym żalem, broni przed bólem odczuwania utraty tego, co kochane, znane, oswojone. Czytam słowa poetki: 

ja minę
ty miniesz
on minie
mijam
mijamy
woda liście umyła olszynie
minąłeś
minęłam
już nas nie ma
a ten szum wyżej
to wiatr
on tak będzie jeszcze wieczność wiał
nad nami
nad wodą
nad ziemią


Odnajduję w tych słowach proporcje i zamknięty w nieuchronności sens. Odczuwam smutek, ale taki jest ludzki los, więc trzeba ćwiczyć się w utracie. Chciałabym być gotowa, żeby bez wielkiego cierpienia zatopić się w ogromnych, czarnych przestrzeniach kosmosu, gdzie nie będę nawet drobinką, bo drobinka to zbyt wiele.
 

Czekam na wiatr, żeby gdy zaczynie wiać ciemną nocą, znowu wsłuchać się w jego szum. I poczuć, że jestem spokojna, dopełniona, że niczego już nie muszę. Po prostu, ulatuję z wiatrem i roztapiam się w niebycie, a jednak wciąż jestem i będę trwać w tej zmiennej niezmienności. Chociażby w szumie wiatru, który kocham za to że jest.