Szukaj na tym blogu

środa, 30 listopada 2011

Z drugiej strony metki

Mikołajki za parę dni, więc w drodze na jogę, zaszłam do paru sklepów w poszukiwaniu prezentów. 

Sklepy pękają w szwach pełne towarów a ¾ metek ma skośne oczy. Nie żebym miała coś przeciwko Chińczykom, oni mi nie wadzą, jeżeli coś mi przeszkadza, to świadomość, że za każdym towarem sprzedawanym za grosze kryje się ciężka i słabo wynagradzana praca, a tym co teraz kupują za grosze kiedyś pracy zabraknie. 


Nikt mi nie każe kupować, mogę ustawić swoje morale na wysokim „C” i zbojkotować  wyzyskiwaczy, którzy goniąc za mamoną, robią z ludzi jedynie wytwórców, zabierając im czas na normalne życie. Mogę, ale czy mnie na to stać? Jak przytłaczająca większość ludzi, cienko przędę i szukam okazji na tanie zakupy. Zastanawiam się, czy moja zakupowa wstrzemięźliwość wiele by zmieniła. Co może jednostka, wiele czy nic? Dlaczego tak chętnie się rozgrzeszamy, że niewiele od nas zależy, że inni też tak robią? Brak solidarności mści się na nas wszystkich, ale zemsta bywa odroczona w czasie, więc nie chcemy tego widzieć. 

Humor mi się zepsuł, więc darowałam sobie zakupy. Generalnie świat jest parszywy, słabszy w naturze ginie, a w świecie ludzi jest wykorzystywany.

Dopiero zajęcia jogi poprawiły mi nastrój, bo w grupie są sympatyczni, życzliwi ludzie, którzy robią coś dla siebie i innych, po to, żeby ten świat był lepszy. Była fajna rozmowa, dobra medytacja a wieczorny spacer dopełnił listę przyjemności.    

Wewnętrzne światy w złotej barwie jesieni.

wtorek, 29 listopada 2011

Moje racje i racje Epikura

autor: uskrzydlony
Epikur twierdził, że: „Bezmyślnych uwalnia od smutku czas, mądrych logika.” Po przeczytaniu tych słów trochę się obruszyłam, bo jak nic, należałam do kategorii bezmyślnych. 

Muszę dodać, że kiedy interesowałam się tym, co Epikur miał mądrego do powiedzenia byłam młoda, więc, po pierwsze uważałam, że mój sposób odbioru świata jest jedynie słuszny a po drugie, przychylałam się to teorii determinizmu. Co z tego, że mam jakąś tam wolną wolę zgodnie, z którą mogę uznać, że smucenie się jest bez sensu – myślałam – skoro natura tak mnie ukształtowała, że jestem wrażliwa i każda emocja głęboko we mnie siedzi. Jak każda emocja, to smutek też, więc w moim przypadku Epikur nie ma racji.

Dlatego dalej smuciłam się długo i z pełnym zaangażowaniem. Swoich smutków nie przeżywałam histerycznie, ale raczej przeżuwałam, jak krowa, której żołądek składa się z czterech komór. Po pierwszym przeżuciu problemu, smutek przechodził do następnych komór, gdzie go długo trawiłam, rozkładałam, przyjmowałam do siebie i dopiero na końcu się go pozbywałam. Użyłam słowa „pozbywałam się”, bo nazwanie końcowego procesu „wydalaniem” za bardzo skojarzyło mi się z defekacją, a to nie pasuje do, bądź, co bądź, sfery emocji.

Ale upłynęło parę lat i przyjrzałam się sprawie na nowo, dochodząc do wniosku, że Epikur miał wiele racji. Mądry człowiek stara się uwolnić od smutku i w tym celu świadomie szuka radości, nie czekając aż smutek sam minie. W naturze już tak jest, że jedno wypiera drugie, więc żeby pozbyć się smutku, trzeba zapełniać życie radością. No dobrze, ale skąd ją wziąć?

Na to też możemy znaleźć odpowiedź w epikureizmie. Przecież każdy z nas może cieszyć się z samego faktu, że żyje, prowadzić umiarkowanie hedonistyczne życie, pławiąc się w przyjemnościach, które są mu dostępne.

Jak ktoś się upiera, żeby być wiecznie zasmuconym i rozczarowanym, to jego sprawa, ale niech nie narzeka. Przeznaczeniem człowieka jest radość i każdy ją w sobie nosi, więc jedyne, co trzeba zrobić, to dać się jej ujawnić.

Przykład? Proszę bardzo. Wczoraj paskudnie się czułam i dopadły mnie egzystencjalne smuty. Zamiast pogrążyć się w smutku i obmyślać treść klepsydry poszłam z wnukiem i mężem na spacer. Napatrzyłam się na cudne widoki, nacieszyłam się wnukiem, który zaśmiewał się, gdy rzucałam na wiatr naręcza zeschłych liści. Do domu wróciłam w dobrym nastroju, smutek zostawiłam za drzwiami. Nie wiem na jak długo, ale za nim nie tęsknię.

poniedziałek, 28 listopada 2011

Z jednej strony, z drugiej strony


autor misiolinka
Ostatnio szerokim echem w mediach odbiła się publikacja książki wspomnieniowej, w której Danuta Wałęsa opowiada o swoim życiu. Przeczytałam dzisiaj urywek tej książki i właściwie nie bardzo wiem, co o tym myśleć. Z jednej strony Danuta Wałęsa ma prawo mówić o swoim życiu, co tylko chce, ale…, no właśnie, jest małe „ale”. Bo nie da się przecież ukryć, że całe zainteresowanie książką wynika głównie z tego, że swoje wspomnienia upublicznia żona Prezydenta i Noblisty.

Z wywiadów, jakich udzielała pani Wałęsowa w związku z promocją książki, przebija rozczarowanie i ogromna potrzeba dowartościowania się. Z czego to wynika? Moim zdaniem z tego, że kiedy wypaliła się miłość do męża, Danuta Wałęsa zapragnęła, żeby chciaż obcy ludzie ją docenili, zobaczyli kim dla niego była i jak bardzo go wspierała. Wcześniej pewnie bardzo się z nim identyfikowała i uważała, że jego sukcesy są też jej sukcesami a teraz zapragnęła uznania dla siebie, jako kobiety i żony


Poza tym, poczuła się zwolniona z lojalności wobec małżonka, który się od niej odsunął. Ale Lech Wałęsa nie jest bez winy. Gdyby zachowywał się wobec żony tak jak powinien, to nie dowiedziałby się z mediów, jakie żale ma do niego jego własna żona. I książka, być może, nigdy by się nie ukazała a nawet, jeżeli, to nie odkrywałaby, aż tak bardzo, osobistych spraw małżonków.

W każdym małżeństwie są jakieś nieporozumienia, zgrzyty, żale, ale jeżeli ludzie się kochają, to potrafią sobie wybaczać i naprawiać to, co szwankuje. Nie zachowują się też nielojalnie wobec małżonka i nie obwieszczają postronnym tego, co on ukrywa. Jednak za lojalność trzeba płacić lojalnością a w małżeństwie państwa Wałęsów chyba tego zabrakło.

Jestem w związku małżeńskim od 32 lat, to szmat czasu, więc mój mąż miał wiele okazji, żeby zrobić coś, co mi się nie spodoba. Ja też nie raz nadepnęłam mu na odcisk. Ale zawsze stanowiliśmy tandem i byliśmy dla siebie najważniejsi, więc nie odmierzaliśmy aptekarską wagą, kto ile zawinił, kto ile dał, kto lepszy a kto gorszy. Gdybym miała ocenić nasze małżeństwo, to uczciwie mogę powiedzieć że jest dobre, szanujemy się, dbamy o siebie i wspieramy się wzajemnie. A mój mąż na pewno by nie powiedział, tego, co Lech Wałęsa, że z żoną jest nie z miłości tylko ze względu na zasady. Nawet gdyby trzymała go przy mnie tylko przysięga, to honor nie pozwoliłby mu robić mi łaski, że ze mną jest.

sobota, 26 listopada 2011

Sobotni poranek i zdjęcia kolorowej jesieni

Sobotni poranek. Za oknem wiatr gonił szaro białe chmury, przez które przebijało się trochę słońca. Korony drzew chwiały się w lewo, w prawo, zupełnie jak kumy, które oglądają się na boki, żeby zobaczyć, co która robi. A ja leżałam pod ciepłym kocykiem, obserwowałam niebo i myślałam sobie o różnych rzeczach. Fajne zajęcie i wcale nie nudne.

Przed moimi oczami wyświetlał się film ” Chmury w stu odsłonach” a w głowie płynęły myśli, jedna za drugą. Nie skupiałam się na nich, przeciekały jak woda przez sito a ja je obserwowałam. Nagle, uświadomiłam sobie, że to, co się dzieje w moim umyśle, porównałam do wody przeciekającej przez sito i zaczęłam się śmiać.

No tak pani Basiu, masz pani głowę jak przetak, co wpadnie to wyleci – powiedziałam na głos.
- Co mówisz? – spytał mąż, który zainteresował się, co mnie tak rozbawiło a nie dosłyszał, co powiedziałam.
- Prawię sobie komplementy.
- Uhm. To nie przeszkadzaj sobie – skwitował ze zrozumieniem.
No to się nie będę krępować, w końcu trochę autoironii nie zaszkodzi.

Ponieważ na dworze wszystko jest poszarzałe zapragnęłam trochę koloru. Ładny i kolorowy kawałek świata znalazłam na zdjęciach autorstwa „nikoly”. Wklejam je, żeby innym też rozjaśniły listopadowe szarości. 

Kamienny anioł, który schronił się pod drzewem i stamtąd przygląda się światu. 
                                                                                                                                                                             
Samotna brzoza pochylona nad drogą. 
















Brzozowa droga, którą chciałoby się pójść do szczęśliwego końca.                                                                                                                                                     
Złociste plamy, którymi słońce wita się z ziemią.  









Tą drogą można by pójść, żeby zobaczyć, gdzie jeszcze nas nie ma.
Na tej drodze przewodnikiem jest słońce.
Można pojechać na rowerze alejkami magicznego parku.

Plasterki na duszę


Od samego rana serce rozpychało mi się w klatce z piersiami i nijak nie chciało się uspokoić.  Przyjęłam poranną dawkę leków i czekałam aż poczuję się lepiej. Niestety czekałam na próżno, bo tabletka, która wg mojego lekarza rewelacyjnie reguluje pracę serca, mojego serca jakoś nie chciała uregulować. Zaszkodziła mi za to na wątrobę, bo wątroba mi puchnie na samą myśl, że wydaję miesięcznej 290 zeta na lek, który mi nie pomaga.

Zanim zdążyłam się rozczulić nad swoim marnym losem, zadzwoniła córka z wiadomością, że musi uśpić królika. Królik nazwany Ziutą, który potem okazał się być Ziutkiem, zachorował tydzień temu. Badania wykazały, że ma kompletnie rozwalony metabolizm i guza na wątrobie. Ostatecznie specjalista od gryzoni doradził uśpienie zwierzęcia. Po ciężkiej nocy Marta nie mogła już patrzeć jak się zwierzak męczy i podjęła decyzję, że trzeba to zrobić jak najszybciej.                                   


Przez resztę dnia robiłam za pocieszycielkę, bo mieliśmy żałobę po Ziutku. Nie da się przejść obojętnie nad taką sprawą, gdy człowiek się przywiązał.  Tym bardziej, że Ziutek był naprawdę fajny,lgnął do ludzi i dał się lubić.  

Z powyższych powodów nie tryskałam humorem, więc żeby poprawić sobie nastrój wieczorem ładowałam akumulatory; trochę sobie pośpiewałam , powspominałam , pooglądałam . 
Przykleiłam na duszę kilka plasterków przeciwbólowych. Zamieszczam linki, gdyby ktoś jeszcze potrzebował plasterka.