Szukaj na tym blogu

poniedziałek, 28 lutego 2011

"Nie chcem", ale jednak zrobię

Mam dzisiaj dzień z mottem przewodnim: Nie chce mi się. Zaczęło się od rana. Na śniadanie piłam ledwie ciepłą herbatę, bo nie chciało mi się czekać na wrzątek. Po śniadaniu powinnam zacząć załatwiać zaplanowane sprawy, ale tak mi się nie chciało, że dałam sobie trochę czasu na przyjemniejsze zajęcia.

Z książką przeleżałam kilka godzin, śledząc pracowite życie głównego bohatera. Dzwonek telefonu przywrócił mnie rzeczywistości. Zegarek pokazywał, że najwyższa pora wziąć się za robotę, bo moje sprawy same się nie załatwiły. Pomyślałam, że może część rzeczy odłożę na jutro skoro dziś tak mi się nie chce nic robić.

Z przyjemnością bym uległa swojemu nie chciejstwu, gdyby nie to, że przypomniało mi się hiszpańskie przysłowie - „Jutro jest najbardziej zajętym dniem roku.” No właśnie. Moje jutro też jest bardziej zajęte niż dziś, więc jednak muszę się przemóc i załatwić co trzeba. Że też zawsze coś mi się przypomina. I to całkiem nie w porę.

niedziela, 27 lutego 2011

Mam humor, trochę cierpliwości, ale mam problem z wielbłądem

Kiedyś w sygnaturce przy nicku miałam wpisany cytat z P. Bosmansa: „Humor i cierpliwość to dwa wielbłądy, na których przemierzyć można wszystkie pustynie.”


Na humor się nie skarżę, ale cierpliwość mam na wyczerpaniu. Cóż długo już żyję, mam życie, którego sobie nie zazdroszczę, męża ze zdecydowanym charakterem, więc zasoby cierpliwości miały prawo zmaleć. Jednak chyba najwięcej cierpliwości tracę, gdy wymaga się ode mnie, żebym udowodniła, że nie jestem wielbłądem.


Osobiście mam pewność kim jestem i dziwnie się przy tym upieram. Oczywiście dziwnie nie dla mnie, tylko dla tych, którzy podejrzliwie patrzą, gdzie schowałam garby. Przykładów na wielbłąda mam wiele, niestety, ale podam tylko ostatni.

Mam problem z dostawcą usług, bo usługa działa na zasadzie pojawiam się i znikam. Dzwonię do usługodawcy z reklamacją i słyszę, że pewnie mam wadliwy sprzęt, bo pan na swoim komputerku ma wszystko w porządku.
Ustalamy że trzeba sprawdzić moje domowe ustrojstwo, bo przecież pan na swoim komputerku …, więc wina musi być po mojej stronie. Umawiamy się na sprawdzenie sprzętu.
Przychodzi fachowiec, sprawdza i mówi że ze sprzętem wszystko jest w porządku.
- To dlaczego nie działa? - pytam jak głupi. Pan jest mądry, więc z głupim, czyli ze mną, gadać nie musi, dlatego odsyła mnie do centrali.
W centrali inny mądry pan dalej nic nie wie i zaleca czekać do następnej awarii, to może wtedy się wyjaśni. Przy następnej awarii wszystko się powtarza. I tak dokoła Wojtek poszukaj portek.

Po pięciokrotnym sprawdzaniu sprzętu w domu i kilkunastu reklamacjach znam się świetnie z panami od usług. A usługa ciągle działa na zasadzie pojawiam się i znikam. Dlatego teraz albo udowodnię panu z centrali, że nie jestem wielbłądem, albo zdobędę palmę najbardziej upierdliwego klienta. Boję się, że większe szanse mam na to drugie. Usterka jest jakaś nietypowa, więc pan z centrali nie potrafi jej naprawić a jak nie potrafi, to uważa że ją sobie wymyśliłam, bo jestem wielbłądem. Jutro znowu będę dzwoniła do pana z centrali i już się cieszę, bo będziemy sobie udowadniali. Ja będę udowadniała, że nie jestem wielbłądem, pan z centrali, że pustynia może być wszędzie.


A co się tyczy poczucia humoru, to testowałam go ostatnio na ZUS. Ta skrupulatnie wypełniająca zadania statystyczne instytucja przysłała mi informację, jak stoją moje filary emerytalne. Okazało się, że tak stoją, tak stoją...., że po przeczytaniu informacji nawet mój leniwy mózg stanął, tyle że w poprzek, bo się we łbie nie mieścił. Powyższe objawiło się atakiem śmiechu.

sobota, 26 lutego 2011

Historyjki pisane dla zabawy

Sobota - dzień na przyjemne rzeczy. Dla mnie jedną z większych przyjemności jest pisanie. Lubię bawić się w układanie słów, chociaż mam pełną świadomość swoich ograniczonych umiejętności. Jestem świadomym grafomanem i dobrze się przy tym bawię. Dla rozrywki i nie tylko, wymyślam różne historie i historyjki. Poniżej wklejam część jednej z nich.


Zakupy.

Mieliśmy urządzać nasze pierwsze mieszkanie. Trzeba było kupić płytki ceramiczne i meble do kuchni. Przemek próbował się wykręcić, mówiąc że nie cierpi zakupów, ale nie ustąpiłam. Jednak od pierwszej chwili zakupów Przemek udowadniał mi, że jak on cierpi to ja też powinnam.

Kiedy weszliśmy do pierwszego sklepu od razu podeszła do nas ekspedientka.
- W czym mogę pomóc? - spytała z zawodowym uśmiechem.
Przemek rozejrzał się po sklepie. Po jego minie widziałam, że szafki w ponurej kolorystyce, z dużą ilością chromowanych elementów i wyspa z kosmicznym okapem nad kuchenką, wcale nie przypadły mu do gustu.
- Chcemy kupić meble, ale nie takie. Ma pani inne?
„No, głupszego pytania już nie mógł zadać. Gdzie jego zdaniem miałyby być te inne meble? Pod ladą?", pomyślałam.
– To bardzo eleganckie meble, szalenie modne i większości klientów bardzo się podobają – powiedziała ekspedientka, już bez uśmiechu.
- Proszę pani, w takiej kuchni, która przypomina prosektorium, to mnie nie tylko jeść by się nie chciało, ale nawet żyć – oświadczył mój mąż, bo on nie z tych, co dają się przekonać. Ekspedientka spojrzała na niego z nutą pogardy a ja nie miałam najmniejszych wątpliwości, że widzi w nim wieśniaka. Poczułam się nieswojo, ale Przemek, niczym nie speszony, na głos oceniał ekspozycję.
- Spójrz Marta, ta wyspa na środku wygląda jak stół do sekcji zwłok. Tylko trup nawiał, może przestraszył się tej nowoczesnej estetyki. Bez słowa pociągnęłam go do wyjścia.

W następnym sklepie historia się powtórzyła, z tą różnicą, że problemem była cena. Z zachwytem w oku popatrzyłam na piękny segment kuchenny, ale domyślając się ile może kosztować, poszłam dalej. Niestety. Ja poszłam. On nie.
Zobaczył mój zachwyt i postanowił mnie uszczęśliwić. Stał jak słup soli i rozglądał się za sprzedawcą.
- Chodź – powiedziałam- to dla nas za drogie.
- Skąd wiesz? Przecież nie ma ceny.
Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo pojawił się sprzedawca.
- Ile kosztuje ten segment?- Przemek znów przejął inicjatywę.
Jednak sprzedawca zamiast odpowiedzieć na pytanie zaczął zachwalać towar.
- To piękny mebel a mechanizmy przesuwu szuflad…
– Proszę pana, ja wystarczająco doceniam zalety tego kompletu. Pytam o cenę – przerwał mu zniecierpliwiony Przemek.
- 1200 zł za m2 – powiedział krótko sprzedawca, bo już widział, że klient nie jest podatny na reklamę. Przemkowi mina zrzedła, ale sprzedawca nie zasypiał gruszek w popiele.
– Proszę państwa, mamy też tańsze segmenty kuchenne – oznajmił i ruszył przed siebie, a my za nim.

Zatrzymał się na końcu sklepu, gdzie w równych rządkach stały koszmarnie brzydkie szafki w stylu dykta-sosna, dykta-dąb
- Proszę pana, ja potrzebuję szafek do kuchni, piwnicę mam już urządzoną – powiedział Przemek, bo bogaty nie jest, ale ślepy też nie, więc oferta sprzedawcy obraziła nawet jego dość mizerne poczucie estetyki. Sprzedawca uśmiechnął się cierpko, spojrzał na nas z politowaniem. Jego zdaniem dobry gust musiał być kosztowny i tylko głupi klient mógł tego nie rozumieć. Poczułam się klientką drugiej kategorii, która na dodatek ma męża kretyna. Przed wejściem do następnego sklepu udzieliłam mężowi instrukcji.
– Przemek, już dosyć wstydu się najadłam przez ciebie. Teraz ja kupuję, ty się nie odzywasz.
– To, po co ciągnęłaś mnie na zakupy? –spytał z nabzdyczoną miną. „No właśnie, po co?”, pomyślałam trochę za późno. Na szczęście tym razem trafiliśmy do sklepu gdzie były meble, które podobały się nam obojgu a ich cena nie powalała na kolana.

Czekając na wypisanie rachunku, rozejrzałam się po sklepie i zauważyłam sofę, która świetnie zastąpiłaby naszą sfatygowaną kanapę darowaną przez rodziców.
 - Przemek zobacz, jaka piękna sofa i całkiem niedroga, może byśmy kupili? – powiedziałam z entuzjazmem.
- Przecież mieliśmy kupić tylko meble do kuchni, a ty znowu coś wymyślasz – burknął obrażony.
- No trudno – powiedziałam. I, zanim zdążył się ucieszyć z mojej kapitulacji dodałam – Jak wyremontujemy kuchnię, to pochodzimy po sklepach i wtedy kupimy sofę.
– Dobra, załatwmy to teraz – powiedział Przemek z rezygnacją, wystraszony wizją kolejnych zakupów.Pozostało, więc tylko wybranie tapicerki.

Jednak teraz Przemek zemścił się za ten wymuszony zakup i swoimi uwagami doprowadzał mnie do szału. Podobały mu się jedynie tapicerki w kolorach sygnalizacji świetlnej, bądź krowiego łajna.
– Z oczami coś ci się porobiło czy tylko chcesz mnie denerwować?!- wrzasnęłam. Przemek nie znosi mojego krzyku, więc się obraził i dzięki temu szybko wybrałam odpowiednią tapicerkę.

piątek, 25 lutego 2011

Przyjaciółka stara ale jara.

Dzisiaj odwiedza mnie Przyjaciółka. Już ponad 26 lat nasze życia biegną obok siebie, ale wciąż mają punkty styczne. Gdzieś czytałam, że przyjaciel to ten przy którym głośno się myśli. My nie tylko głośno myślimy, ale też całkiem głośno gadamy. Jednak najgłośniej się śmiejemy, chociaż obie mamy życie pod górkę.

Poznałyśmy się w pracy. Ja byłam młodą matką, która po wysłaniu córki do przedszkola, wróciła do pracy zawodowej. Ona zaczynała swoją pierwszą pracę. Potem nasz losy zawodowe układały się różnie, ale nasze relacje prywatnie zostały zachowane do dziś.

Trudno zliczyć ile godzin przegadałyśmy.  Przez te wszystkie lata tylko raz się ścięłyśmy. Poszło o jakiś bzdet, nawet nie pamiętam o jaki, ale po godzinie już wszystko było w porządku.

Nie spijamy sobie z dzióbków słodkości, nie jesteśmy sobie potrzebne do załatwiania jakiś spraw, jesteśmy sobie potrzebne, bo się lubimy i dobrze się rozumiemy.

Zawsze mówię, że nasi przyjaciele i wrogowie świadczą o tym, jakimi jesteśmy ludźmi.
Patrząc na moją Przyjaciółkę, wiem że nie jest ze mną źle, skoro ona jest ze mną w przyjaźni przez tyle lat. Dzięki E.

Teraz już kończę, bo dzisiaj przyjeżdża i zostanie przez weekend. Nie mogę odżałować, że od kilku lat żyje w stolicy. Bogu dzięki są telefony.

Upierdliwiec - gatunek trudny w obsłudze.

Zofia Kucówna świetna aktorka, piękna kobieta a, co najważniejsze, mądry człowiek, w książce „Zatrzymać czas” napisała: „Istnieje pewien gatunek ludzi, wobec których trzeba mieć, jeśli nie poczucie humoru, co jest lepsze, to przynajmniej świętą cierpliwość”.

Podpisuję się pod tymi słowami, bo znam parę osób, które z upodobaniem testują cierpliwość bliźnich. Ale zastanawiam się też, czy aby przypadkiem, niedługo sama nie będę należała do gatunku upierdliwców, tj. tych z którymi jest się tylko z miłości albo z przymusu. Ostatnio zauważam u siebie niebezpieczne symptomy - coraz częściej z błahych powodów gotuję się jak szybkowar, aż mi dekielek podskakuje.

***
Pochwała złego o sobie mniemania

Myszołów nie ma sobie nic do zarzucenia.
Skrupuły obce są czarnej panterze.
Nie wątpią o słuszności czynów swych piranie.
Grzechotnik aprobuje siebie bez zastrzeżeń.

Samokrytyczny szakal nie istnieje.
Szarańcza, aligator, trychina i giez
żyją jak żyją i rade są z tego.

Sto kilogramów waży serce orki,
ale pod innym względem lekkie jest.

Nic bardziej zwierzęcego
niż czyste sumienie
na trzeciej planecie Słońca.

Autor W. Szymborska

środa, 23 lutego 2011

Słowa jak kamienie

Przyjaciółka opowiedziała mi historię, której bohaterami byli kuzyni jej znajomych. Młode małżeństwo oczekiwało na narodziny drugiego dziecka. Mieli już czteroletnią córeczkę, więc marzyli, żeby urodził im się syn. Na drugim badaniu usg lekarz powiedział, że płód jest uszkodzony i wszystko wskazuje na to, że dziecko urodzi się z wieloma wadami. Kiedy minął pierwszy szok młodzi rodzice naciskali na lekarzy, żeby rozszerzyć diagnostykę. Łudzili się, że może pierwsza diagnoza okaże się pomyłką albo będzie można pomóc dziecku, lecząc je przed narodzinami. Odbyły się kolejne badania, konsultacje, ale końcowa diagnoza odebrała nadzieję – zespół wad wielonarządowych. Młodzi ludzie musieli odpowiedzieć sobie na pytanie co teraz. Jak sobie poradzić z tym, że ich dziecko nie ma szansy na normalne życie, że w najlepszym wypadku czeka je bolesna wegetacja? Ze swoim problemem zostali sami, bo nikt nie mógł za nich podjąć decyzji, czy ich dziecko ma się urodzić. Zdecydowali, że nie mają prawa odbierać dziecku szansy na życie, bo są ludźmi wierzącymi i uznają świętość życia. Dziecko urodziło się w terminie, ale było obciążone wieloma ciężkimi wadami. Miało małogłowie, wadę serca, wadę układu moczowego, zaburzenia metaboliczne, nie widziało i nie słyszało. Nie miało odruchu ssania, więc musiało być karmione sondą i specjalnymi preparatami. Lekarze nie potrafili pomóc, więc z bardzo ogólnymi zaleceniami dotyczącymi opieki oddano dziecko pod opiekę rodziców. Opieka nad tak ciężko chorym dzieckiem była drogą przez mękę. Młodzi rodzice nie umieli sobie poradzić z atakami padaczki, ciągłym płaczem dziecka, problemami z karmieniem. Szukali wszędzie pomocy, żeby ulżyć cierpieniu synka. Niestety wciąż ich odsyłano, bo nasze szpitale nie lubią trudnych przypadków psujących statystyki śmiertelności i generujących wysokie koszty leczenia. Jedynym skutkiem starań rodziców była cała masa badań, z których wynikało, że dziecko jest zbyt chore, żeby można było mu pomóc. Wreszcie młoda matka, nie mogąc już znieść cierpienia dziecka i swojej bezradności, zawiozła synka do szpitala, w którym się urodziło. Powiedziała że dopóki ktoś nie pomoże jej dziecku, żeby nie piszczało z bólu, to ona go nie zabierze. Lekarka, która badała dziecko, najpierw nie chciała słyszeć o zatrzymaniu dziecka w szpitalu, a potem wykazała się wielką „wspaniałomyślnością”. Przyjęła dziecko na oddział z takimi słowami: „Chodź kochanie, jak mama cię nie chce, to my cię weźmiemy”. 

Kiedy usłyszałam tę relację, to poczułam się jak przywalona młyńskim kamieniem. Jak można pogrążonej w cierpieniu i bezradności matce dorzucać taki ciężar? Matce, która robiła wszystko, co tylko mogła, żeby ulżyć swojemu dziecku. Groźba zostawienia synka w szpitalu nie była podyktowana wygodnictwem, tylko desperackim szukaniem pomocy. A co zrobiła pani doktor? Udowodniła swoją bezmyślność i okrucieństwo. Przyjęła w dziecko na oddział, gdzie ktoś inny zajął się niemowlakiem. Jej pozostało tylko napawać się swoją szlachetnością, chociaż ta szlachetność  była bardzo marnej próby. W Piśmie Świętym napisane jest: „Jedni drugich brzemiona noście”, ale często ci wierzący w Boga, świętość życia, przekonani o swojej moralności i szlachetności, cudze ciężary najchętniej noszą na językach. Oceniają, ale nawet nie próbują zrozumieć, czy pomóc. Łatwo mieć wysokie standardy moralne, gdy nie trzeba ich realizować we własnym życiu. Boże strzeż nas od podłych, głupich ludzi i od pogardy, na którą zasługują.

Czyściec Waligórskiego, jedno miejsce proszę.

Dzisiaj miałam pracowity dzień i pół dnia spędziłam przy komputerze. Trochę się zmęczyłam, więc wieczorem czytałam wiersze i wierszyki Andrzeja Waligórskiego. Przepisuję jeden z nich, który szczególnie lubię. Są w nim moje klimaty (tapczan, książka) i humor jaki lubię.

Czyściec i piekło

Tak sobie czasami myślę
Po zatargu z żoną lub z władzą:
Jak będzie wyglądał czyściec,
Do którego mnie kiedyś wsadzą?
Tradycyjny kocioł ze smołą,
Diabły szopkowe i śmieszne,
I przypiekane na goło
Członki najbardziej grzeszne?
A może zszarpią mi nerwy
W sposób i nowszy, i lepszy -
Na przykład sto lat bez przerwy
Transmisji z hodowli wieprzy,
Czyli kompletna klapa.
A w górze gdzieś śmiech wesoły -
To sobie Flipa i Flapa
Oglądają w niebiesiech anioły!
Zaś jeszcze bardziej bezdennie
Wykoleiłby mnie system fatalny,
Gdybym musiał przez wieki, codziennie,
Udowadniać, że jestem lojalny.
I męczyłbym się straszliwie
W piekielnej tej atmosferze,
A diabeł by podejrzliwie
Patrzył na mnie i mruczał: - Ejże?
I głosy brzmiałyby w mroku,
Od których bym cierpiał i cierpiał:
- A coście robili w roku
Pięćdziesiątym, ósmego sierpnia,
Między szesnastą dziewięć
A osiemnastą czternaście?
Ja na to pokornie, że nie wiem,
A głosy: Ha ha! A, no właśnie:
Ha, lepiej niech mnie już spalą
Albo nadzieją na drążek.
...a może czyściec jest salą
Pełną tapczanów i książek,
Z lampką przy każdym tapczanie,
Więc czego mi więcej trzeba?
Widocznie przez zamieszanie
Trafiłem przypadkiem do nieba!
Ale daremnie się korcę,
Wnet wpadam w depresję wściekłą:
- Tapczany fakt, stoją, lecz sztorcem,
A książki są moje...
To piekło.

poniedziałek, 21 lutego 2011

Mam ile mam i dobrze mi z tym.

No, nie da się ukryć, że nastolatką od dawna nie jestem, mam tzw. swoje lata. Mnie osobiście nie przeszkadza mój wiek, ale dla świata jestem coraz bardziej poza standardami, bo na świecie panuje coraz większy kult młodości. Ja światowa nie jestem, więc uważam mogę spokojnie przyznawać się ile mam lat i cieszyć się życiem.

Odmiennego zdania jest wiele kobiet, które starają się na siłę być, jak Lenin, wiecznie młode. Moja koleżanka, która całe życie jest na przedzie peletonu ludzi będących na czasie, zrobiła mi wykład, co powinna robić nowoczesna kobieta. Oj, dużo powinna robić, ale jak dla mnie, to stanowczo za dużo. Dlatego uświadomiłam koleżankę, że do jej rad się nie zastosuję, bo mi się zwyczajnie nie chce. Nie chce mi się zamartwiać każdą zmarszczką, liczyć bez przerwy ile zjadłam kalorii, używać całej baterii kremów i stresować się, że nie wyglądam trzydzieści lat młodziej.

Uważam że w moim wieku, to już najwyższa pora robić co się chce a nie to, co się powinno albo, co zdaniem innych wypada. Facetom w moim wieku wypadają włosy, zęby, brzuch ze spodni, rozum z mózgu (dlatego wierzą że ich przemijanie nie dotyczy) a jednak uważają, że są jak najbardziej ok. Dlaczego kobiety nie mogą pójść w ślady panów tego świata? Nie wiem, bo ja mogę. Uważam że też jestem ok. Tym bardziej, że mi włosy, zęby ani brzuch jeszcze nie wypadają, więc wszystko inne mi wypada.

Kobiety w moim wieku delikatnie nazywa się dojrzałymi a mniej delikatnie mówi się per "stara baba". No i dobra, semantyki czepiać się nie będę, bo mi nie zależy. Za stara jestem, żeby się przejmować bzdetami, więc, jak mawia inna moja koleżanka, "mnie to lotto". Poza tym lubię być dojrzała, bo w dojrzałości jest słodycz i kolor. Jedyne co muszę robić ze swoją dojrzałością, to pilnować się, żebym nie przeszła w stan fermentacji. Mam nadzieję, że mi to nie grozi, bo duszę mam młodą a nad rozumem pracuję. Nie dam sobie wmówić, że nadaję się już do utylizacji, bo mam niemodny Pesel.

Dlatego kiedy mój ślubny ekscytował się, że nasz znajomy ma nowszą żonę przyjęłam to spokojnie.
- I co- zapytałam- fajna jest?
- No, taka laska, ze 20 lat młodsza od Grześka – zapiał ślubny.
- To ty masz więcej szczęścia.
- Jak to?- zamrugał chłop, bo taki szczęśliwy, że więcej szczęścia się nie spodziewał.
- Co jak to- powiedziałam - nie rozumiesz?
I nie czekając aż sam wpadnie na właściwą odpowiedź wyjaśniłam.
- Grzesiek ma laskę a ty masz kulę u nogi. Kula to lepszy sprzęt rehabilitacyjny dla panów w waszym wieku, więc jak widzisz ty masz lepiej.
Ślubny inteligentnie "aluzju poniał" i ze śmiechem powiedział, że w takim razie na żadną laskę nie będzie mnie zamieniał. I tego będziemy się trzymać.

A z tą piosenką Maryli Rodowicz idę w życie:

Małolatą jesteś, tata cię dołuje
I powera ci odbiera w zarodku
Sprawdza notes i kieszenie, kontroluje
Żeby zgasić to co pali się w środku
Gdy w sobotę na imprezę ostrzysz sobie smak
Tata z piwkiem sobie leżąc mówi tak

Ech mała, nie szalej
Bo masz 16 lat
Za wcześnie na bale
Na kluby przyjdzie czas
Ty się nie baw zapałkami
Bo cię sparzy żar
Siedź w chałupie wieczorami
Kiedy kusi bal
Ech mała, nie szalej
Za testem goni test
Takie życie mała
Takie jest

Gdy mężatką jesteś lat dwadzieścia parę
A twój mąż pocztówki zbiera albo znaczki
Czasem przyśni ci się knajpa czy kabaret
Z jakimś tangiem argentyńskim po kolacji
Gdy na mały koniak z kawą chcesz się wyrwać vis a vis
Mąż, którego łamie w stawach
Znad gazety powie ci

Ech mała, nie szalej
Bo masz 50 lat
Już bliżej niż dalej
Co miał to dał ci świat
Ty się nie baw zapałkami
Bo cię sparzy żar
Siedź w chałupie wieczorami
Kiedy kusi bal
Ech mała, nie szalej
Sprzątaj, gotuj, pierz
Takie życie mała
Takie jest


Dziś w kąciku swoim siedzisz po cichutku
I uśmieszek dobrotliwy masz na twarzy
Nad sernikiem, konfiturą, nad robótką
Kiedy ci się już kompletnie nic nie marzy
Tylko gdy zapachnie różą
Nagle ci się wyda, że pan Bozia tam na górze
Cicho szepnął ci ole

Ech mała, poszalej
Masz 80 lat
Coś zapal i nalej
Tak mało dał ci świat
Baw się wreszcie zapałkami
Niech cię sparzy żar
Nie siedź w domu wieczorami kiedy kusi bal
Ech mała, poszalej
Garściami bierz co chcesz
Takie życie mała
Takie jest
Ech mała, poszalej
Masz 80 lat
Coś zapal i nalej
Tak mało dał ci świat
Baw się wreszcie zapałkami
Niech cię sparzy żar
Nie siedź w domu wieczorami kiedy kusi bal
Ech mała, poszalej
Garściami bierz co chcesz
Takie życie mała
Takie jest

niedziela, 20 lutego 2011

Sny w stylistyce Beksińskiego.

Dzisiejszą niedzielę zaczęłam przed siódmą rano i nie narzekam, że za wcześnie. Dobrze że się obudziłam, bo miałam jakiś okropny sen. Na szczęście co dziś mi się śniło nie pamiętam, ale mam kilka snów w stylistyce Beksińskiego. Sny były odreagowaniem moich lęków przed śmiercią, gdy miałam poważne kłopoty ze zdrowiem. Bo ja nie mogę powiedzieć tak jak Woody Allen: „Nie chodzi o to, że boję się śmierci; po prostu nie chcę być przy tym kiedy przyjdzie.” Dlatego w snach przerabiałam różne czarne scenariusze.

Dla przykładu opiszę trzy sny, które najlepiej zapamiętałam.

Sen pierwszy. Chodzę po jakichś zimnych i brudnych piwnicznych korytarzach. Czegoś szukam, ale jest prawie ciemno, więc boję się, że nie znajdę. W końcu dochodzę do jakiegoś pomieszczenia przypominającego loch. Wchodzę tam, rozglądam się i widzę stojącą na środku trumnę. Podchodzę do niej i mówię na głos.
- Nareszcie znalazłam. Zobaczę, czy w środku jest wygodna poduszka, bo przecież muszę uważać na kręgosłup.
Uchylam wieko trumny i widzę czyjeś nogi. Z hukiem opuszczam wieko trumny i mówię ze wściekłością.
- No tak, jak w końcu znalazłam, to okazuje się, że zajęta. Ja to mam przesrane. Nawet trumnę mi ukradli.

Po tym odkrywczym stwierdzeniu obudziłam się cała roztelepana. Usiadłam na łóżku i próbowałam się uspokoić. Szybko do siebie doszłam, bo moja troska o wygodę wiecznego spoczynku i pretensje do losu za kradzież trumny bardzo mnie rozśmieszyły.

Sen drugi. Biegnę po jakiejś obskurnej ulicy, pełnej zrujnowanych domów i szukam kwiaciarni, bo mam odebrać wieniec. W końcu dopadam do przeszklonych drzwi, za którymi widać półki z kwiatami i zniczami. Wchodzę do środka. Tuż przy drzwiach stoi wielki winiec z jodły i herbacianych róż. Podchodzę, oglądam go i widzę że nie ma szarfy. Powinna być szarfa z tekstem: Kochanej Żonie i Mamie…….. Niestety szarfy nie ma. Rozglądam się, ale oprócz mnie w kwiaciarni nikogo nie ma. Idę więc w poszukiwaniu kwiaciarki na zaplecze. Korytarz jest długi, zastawiony jakimiś gratami i śmierdzi stęchlizną. Znajduję wreszcie mały, mroczny pokoik, w którym na środku stoi stary stół. Na stole leżą czarne wstążki a nad nimi pochyla się stara kobieta. Wygląda jakby na chwilę usnęła.
- Proszę pani – mówię i słyszę jak mój głos odbija się od zawilgoconych ścian.
Kobieta podnosi ciężkie powieki i patrzy uważnie na mnie.
- Przy moim wieńcu nie ma szarfy.
- Nic nie szkodzi, zaraz namaluję - odpowiada przeciągle.
Patrzę na zegarek i widzę, że jest dziesięć minut po trzynastej. Wpadam w popłoch, bo przypominam sobie, że o 13 jest mój pogrzeb. Wrzeszczę, więc na całe gardło.
-Co pani sobie myśli? Od 10 minut jest mój pogrzeb. Ja nie mogę czekać, już jestem spóźniona.
Kobieta wstaje, podchodzi do mnie i patrząc mi w oczy mówi.
- To po cholerę tak się pani pospieszyła?
Usiłuję znaleźć odpowiedź na to pytanie i wtedy się budzę.

No Baśka, mówię sobie, musisz jeszcze trochę pożyć albo lepiej zaplanować swój pogrzeb. Jedno z dwojga.

Sen trzeci. Idę do kościoła, żeby powiesić klepsydrę, oczywiście swoją. Idę długo, bo przy każdym kroku zapadam się w błotnistą drogę. Wreszcie dochodzę na miejsce, ale na tablicy ogłoszeń wisi kłódka. Obchodzę kościół, chwilę mocuję się z ciężkimi drzwiami i wchodzę do kancelarii. Przy biurku siedzi proboszcz mojej parafii.
-Proszę księdza, chciałam powiesić klepsydrę, ale nie mam dostępu do tablicy – mówię od progu.
Proboszcz nie patrzy na mnie, tylko przekłada sterty papierów.
- Niech pani da, ja ją powieszę – mówi wyciągając rękę.
Podaję mu klepsydrę a on rzuciwszy na nią okiem, podnosi głowę mówi.
- Ta klepsydra jest za długa. Ma być imię, nazwisko, data, godzina pogrzebu i to wszystko.
- Ale proszę księdza - oponuję- jak napiszę samo nazwisko, to ludzie nie będą wiedzieli, o kogo chodzi, nikt nie przyjdzie na pogrzeb. Kto wtedy pocieszy moją córkę i męża?
- Albo pani wiesza taką, albo żadnej nie powieszę – stwierdza krótko proboszcz.
- Proszę księdza – nie ustępuję - klepsydra to taka reklama nieboszczyka, więc chyba ja mam prawo się zareklamować. Jak napiszę gdzie mieszkałam, gdzie pracowałam, to przyjdą znajomi, współpracownicy, i moja rodzina nie będzie taka samotna.
Niestety ksiądz nie jest wrażliwy na moje argumenty.
- Jak pani jest taka uparta, to ja wcale tej klepsydry nie powieszę – mówi z irytacją.
Ja też się robię zła. Wyobrażam sobie moich bliskich, których nie ma kto pocieszyć.
-To się wypchaj się sianem ty klecho, jak nie rozumiesz człowieka – krzyczę na księdza. A potem łapię wielką gromnicę i walę proboszcza prosto w głowę. Gromnica pęka a ja się budzę.

Na szczęście dla mnie, to tylko sen i nikt mnie nie poda do sądu za naruszenie nietykalności cielesnej. Jednak trzeba przyznać, że jestem bardzo zmotywowana, żeby zadbać o swoje sprawy do przysłowiowej grobowej deski.

Ludzie i ludziska

Sobota, więc minął kolejny tydzień. U mnie znowu powtórka z rozrywki, rano z trudem udało mi się usiąść na łóżku. Na szczęście w dyżurnej przychodni trafiłam na ludzi, którzy wiedzą co to bezinteresowna życzliwość i dobra praca. Przez telefon załatwiłam potrzebne recepty i skierowanie na zastrzyki w domu pacjenta. Jestem ogromnie wdzięczna, bo wcale nie musiało tak być. Mogłam być potraktowana tak, jak pacjentka, której historię opisałam jednym z poprzednich postów.

Do czego nie mam szczęścia to nie mam, ale do dobrych ludzi szczęście mam. Wielu ich spotkałam w swoim życiu. I wcale nie jest tak, że ci dobrzy zawsze wyglądają na dobrych. Czasami są szorstcy, czasami bardzo wymagający a nawet krytyczni, ale najistotniejsze, że mają serce a nie tylko mięsień. Kiedy spotykam takich ludzi od razu lżej mi się oddycha, życie nabiera urody, przybywa nadziei.

W swoim życiu spotkałam też takie ludzkie egzemplarze, którym najwięcej zadowolenia przynosiło obrzydzanie życia innym. W młodości się ich bałam i schodziłam im z drogi. Teraz też ich omijam, ale robię to z innego powodu. Unikam ich nie dlatego, że czuję się słabsza, wiem że potrafię się bronić, ale wolę ich ignorować, bo to wygodniejsze i zdrowsze.

Tyle, że to nie jest takie łatwe, bo niektórych trudno ominąć. Poza tym, często korci mnie, żeby odpłacić pięknym za nadobne. Nie jest to trudne, bo mam cięty jęzor a że jestem zodiakalną lwicą, to potrafię pokazać pazury. Jedną taką, która przez 20 lat sądziła, że jestem za głupia, żeby się jej postawić, tak wyprowadziłam z błędu, że teraz żyć beze mnie nie może. A przecież powiedziałam tylko, co o niej myślałam przez te wszystkie lata. To nie moja wina, że taka z niej kołtunka.

Stanowczo wygodniej jest omijać śmieci a szukać tego co wartościowe. Mam koleżankę, która stanowi niedościgły dla mnie wzór. Ania nigdy nie mówi źle o innych. I to wcale nie jest udawane. Staram się brać z niej przykład – mówić dobrze, albo wcale. Jednak samokrytycznie muszę stwierdzić, że wychodzi różnie i trochę się staczam z wytyczonej drogi. Ot tak , jak w wierszu Jonasza Kofty.

***
Staczać się trzeba powoli

Kiedy codzienność zmęczy ci oczy
A skrzydeł nie masz, by odfrunąć
Narasta w tobie chęć, by się stoczyć
Wypoczynkowo obsunąć
Nie ma powodu się niepokoić
Gdy sens tej zasady uchwycicie
Staczać się trzeba powoli
Żeby starczyło na całe życie

Być wzorem dla samego siebie
Modelem opiewanym w pieśniach
Bardzo chwalebne, ale sam nie wiesz
Kiedy sam siebie zaczniesz przedrzeźniać
Życie to nie jest jeszcze życiorys
Życie powstaje w brudnopisie
Tylko staczać się trzeba powoli
Żeby starczyło na całe życie

Kiedy już wlazłeś pod górę
Nerwy ci drgają napiętą struną
Czas spuścić z tonu, trochę się stoczyć
Wypoczynkowo obsunąć
Pora balladkę w morał ustroić
Więc - chociaż bywa rozmaicie
Staczać się trzeba powoli
Żeby starczyło na całe życie

piątek, 18 lutego 2011

Życie marne, ale żyć się chce.

Za oknem piękna zima i poszłabym na spacer, ale nie pójdę. Pokutuję po wczorajszym wyjściu. Cały dzień przeleżałam, bo kręgosłup tak boli, że wyć się chce, serce się tłucze a ciśnienie 86/54. Jednym słowem czuję że żyję, ale jakości życia nie ma co mi zazdrościć.

Jednak muszę a nawet chcę jeszcze trochę pożyć. Powodów jest kilka. Po pierwsze, lubię żyć. Po drugie, muszę poczekać aż stanieje kremacja, bo teraz jest kosztowniejsza niż zwykły pochówek. A ja mam kaprys, żeby po śmierci nie leżeć i nie karmić robaków. Dosyć się wyleżałam za życia. No a po trzecie,to nie ma się do czego śpieszyć - na koniec życia trafić do puszki, to jednak marna perspektywa.

Słyszałam fajny kawał.

Kończy się pogrzeb. Niektórzy żałobnicy rzucają kwiaty na trumnę spuszczoną do grobu. Nagle słychać głośne: pac! To jeden z żałobników wrzucił do grobu bombonierkę. Reszta patrzy na niego ze zdziwieniem a ten speszony zaczyna się tłumaczyć.
- Przepraszam bardzo, ale kwiaciarnia była zamknięta, to kupiłem cioci czekoladki.

Jak usłyszałam ten kawał, to od razu pomyślałam, że cioci to bez różnicy, ale robaczki będą miały deser. Na koniec jeszcze jeden kawał, który mnie śmieszy, chociaż może nie powinien, bo niedługo będę babką.

Matka krzyczy na dzieci:
- Dzieci, co wy robicie?! Nie po to się babcia powiesiła, żebyście się na niej huśtały.
- A po co? - pyta dziewczynka.
- Oj, ty gupia jesteś. Przecież po to, żeby się spełniły świąteczne życzenia tatusia – odpowiada chłopczyk.

czwartek, 17 lutego 2011

Tak się wymądrzam, bo.....

Zawsze miałam refleksyjną naturę i odkąd pamiętam zastanawiałam się, co, jak, dlaczego, po co. Kiedyś mi to przeszkadzało i wstydziłam się tej skłonności do dzielenia włosa na czworo. Jednak od dłuższego czasu już ze sobą nie walczę, żeby być całkiem inna niż jestem, i z pełną świadomością robię za domorosłego filozofa. Wiem że moje dywagacje i mędrkowanie, mogą irytować, ale dopóki nikogo nie zmuszam do słuchania mnie i nie czuję się autorytetem, to daję sobie rozgrzeszenie.

W zupełności zgadzam się z Karolem Iżykowskim, który jest autorem takich słów: „Reguła prosta, że aż osłupia: kto się wymądrza ten się wygłupia” Ja swoje wymądrzanie biorę na klatę i traktuję je jako swoją interpretację świata. Jeżeli przy okazji wychodzę na głupka, to mówię: trudno, ale dalej odbieram i objaśniam świat po swojemu. Wolę być autentyczna aniżeli udawać mądrzejszą, kosztem rezygnacji ze swojego zdania.

Lubię konfrontować swoje poglądy z mądrzejszymi od siebie, dlatego z uwagą słucham, czytam, co ci mądrzejsi mają do powiedzenia o otaczającym nas świecie. Ten sam Karol Irzykowski powiedział również: „Głupota jest też rodzajem używania rozumu.” Ma człowiek rację. Ja swojego rozumu używam najlepiej jak umiem, dlatego dopóki się staram, nie wstydzę się swojej głupoty, tylko nad nią pracuję, żeby nie była większa niż jest.

Do mądrych tego świata należy Wisława Szymborska, którą podziwiam ogromnie za prostotę w mówieniu rzeczy ważnych. „Rozmowa z kamieniem” to jeden z jej wierszy, który rozgryzam od lat i ciągle znajduję w nim coś, nad czym muszę się zastanowić. Parę razy już musiałam stwierdzić, że źle mi się wydawało „co autor chciał powiedzieć”. Pamiętam jak w szkole nie znosiłam interpretacji wierszy i z góry ustalonej wersji „co autor chciał powiedzieć”. Dla mnie poezji nie można odczytywać według schematów. Ze swoją duszą rozmawia się po swojemu a poezja przemawia do duszy.

***

Rozmowa z kamieniem

Pukam do drzwi kamienia.
- To ja, wpuść mnie.
Chcę wejść do twego wnętrza,
rozejrzeć się dokoła,
nabrać ciebie jak tchu.
- Odejdź - mówi kamień. -
Jestem szczelnie zamknięty.
Nawet rozbite na części
będziemy szczelnie zamknięte.
Nawet starte na piasek
nie wpuścimy nikogo.
Pukam do drzwi kamienia.
- To ja, wpuść mnie.
Przychodzę z ciekawości czystej.
Życie jest dla niej jedyną okazją.
Zamierzam przejść się po twoim pałacu,
a potem jeszcze zwiedzić liść i krople wody.
Niewiele czasu na to wszystko mam.
Moja śmiertelność powinna Cię wzruszyć.
- Jestem z kamienia - mówi kamień -
i z konieczności muszę zachować powagę.
Odejdź stąd.
Nie mam mięśni śmiechu.
Pukam do drzwi kamienia.
- To ja, wpuść mnie.
Słyszałam że są w tobie wielkie puste sale,
nie oglądane, piękne nadaremnie,
głuche, bez echa czyichkolwiek kroków.
Przyznaj, że sam niedużo o tym wiesz.
- Wielkie i puste sale - mówi kamień -
ale w nich miejsca nie ma.
Piękne, być może, ale poza gustem
twoich ubogich zmysłów.
Możesz mnie poznać, nie zaznasz mnie nigdy.
Całą powierzchnią zwracam się ku tobie,
a całym wnętrzem leżę odwrócony.
Pukam do drzwi kamienia.
- To ja, wpuść mnie.
Nie szukam w tobie przytułku na wieczność.
Nie jestem nieszczęśliwa.
Nie jestem bezdomna.
Mój świat jest wart powrotu.
Wejdę i wyjdę z pustymi rękami.
A na dowód, że byłam prawdziwie obecna,
nie przedstawię niczego prócz słów,
którym nikt nie da wiary.
- Nie wejdziesz - mówi kamień. -
Brak ci zmysłu udziału.
Nawet wzrok wyostrzony aż do wszechwidzenia
nie przyda ci się na nic bez zmysłu udziału.
Nie wejdziesz, masz zaledwie zamysł tego zmysłu,
ledwie jego zawiązek, wyobraźnię.
Pukam do drzwi kamienia.
- To ja, wpuść mnie.
Nie mogę czekać dwóch tysięcy wieków
na wejście pod twój dach.
- Jeżeli mi nie wierzysz - mówi kamień -
zwróć się do liścia, powie to, co ja.
Do kropli wody, powie to, co liść.
Na koniec spytaj włosa z własnej głowy.
Śmiech mnie rozpiera, śmiech, olbrzymi śmiech,
którym śmiać się nie umiem.
Pukam do drzwi kamienia.
- To ja, wpuść mnie.
- Nie mam drzwi - mówi kamień.

Cukierki czy kły...

Co dzień spotykamy różnych ludzi, mamy okazję ich obserwować, rozmawiać z nimi, uczestniczyć w ich życiu. Od jakiegoś czasu ,często zastanawiałam się nad tymi kontaktami. Coraz częściej myślę, że każdy człowiek jest dla nas jakimś drogowskazem. Patrząc na jednych myślimy, że warto iść w tym samym kierunku co oni. Obserwując drugich nie mamy wątpliwości, że ich drogi nie będą naszymi.

 Lubię być z ludźmi. Czerpię dużą przyjemność z obcowania z innymi. Myślę, że mam wielkie szczęście, bo na mojej drodze spotykam takich, którzy nie tylko z nazwy są ludźmi. W dzisiejszym świecie pełnym ludzi z plastiku mnie mnie udaje się spotykać tych z krwi i kości. Dzisiaj miałam długą rozmowę z przypadkowo poznaną kobietą i odkryłam w niej bratnią duszę. Rozmawiałyśmy tak jakbyśmy się znały od lat, a widziałyśmy się pierwszy raz. Serdeczna rozmowa dała nam obu wiele dobrej energii. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się spotkamy i odczuję znowu ten szczególny rodzaj bliskości. Człowieka z Człowiekiem. To co napisałam brzmi trochę patetycznie, ale nic na to nie poradzę. Takie sytuacje, tacy ludzie są jak cukierki od Pana Boga rzucane nam dla osłodzenia życia. 

O naszym człowieczym byciu ze sobą pięknie napisał Edward Stachura

 *** Człowiekowi człowiek człowiekowi wilkiem Człowiek człowiekowi strykiem Lecz ty się nie daj zgnębić Lecz ty się nie daj spętlić Człowiek człowiekowi szpadą Człowiek człowiekowi zdradą Lecz ty się nie daj zgładzić Lecz ty się nie daj zdradzić. Człowiek człowiekowi pumą. Człowiek człowiekowi dżumą Lecz ty się nie daj pumie Lecz ty się nie daj dżumie Człowiek człowiekowi łomem Człowiek człowiekowi gromem Lecz ty się nie daj zgłuszyć Lecz ty się nie daj skruszyć Człowiek człowiekowi wilkiem Lecz ty się nie daj zwilczyć Człowiek człowiekowi bliźnim Z bliźnim się możesz zabliźnić 

środa, 16 lutego 2011

Prawdziwa historia z cyklu lekarz i baba

Historia prawdziwa - niestety

W nocy przyjęli na porodówkę młodą kobietę, której zaczęły odchodzić wody. Całą noc przeleżała na sali przedporodowej, ale poród się opóźniał. Ponieważ do planowego terminu były jeszcze prawie trzy tygodnie, więc rano kobietę przeniesiono na oddział patologii ciąży.

Tam zrobiono badania, ale przyszłej matki nikt nie poinformował, jaki jest stan jej i dziecka. Kobieta przez cały dzień próbowała się dowiedzieć od personelu szpitalnego co będą z nią robić. Pielęgniarki odsyłały ją do lekarzy a lekarze byli nieuchwytni. Kobieta była coraz bardziej niespokojna. Pomimo pobytu w szpitalu nie czuła się bezpiecznie, bała się o życie dziecka. Czekała cierpliwie na wieczorny obchód i miała nadzieję, ze czegoś w końcu się dowie.

Rzeczywiście wieczorem przyszedł lekarz, który miał nocny dyżur, stanął w progu sali, omiótł wzrokiem leżące na łóżkach pacjentki i powiedział.
- To u pań wszystko w porządku.
I nie czekając na odpowiedź, odwrócił się żeby wyjść.
- Panie doktorze, a co ze mną? Jak moje wyniki - zapytała kobieta.
Pan doktor odwrócił głowę, spojrzał na ciężarną.
- Ja pani nie znam - odpowiedział i ruszył na korytarz.
- Panie doktorze... - nie ustępowała- co ze mną...
Pan doktor spojrzał zdziwiony, jakby zaczepił go ufoludek, a nie pacjentka.
- Ale ja pani nie znam. Niech pani pyta swojego lekarza - powiedział poirytowany i wyszedł.

Co było dalej? Nic nadzwyczajnego. Kobieta przez całą noc przesiedziała zdenerwowana, bo nie miała zaszczytu być przedstawiona panu doktorowi. Zabrakło jej odwagi, żeby coś zrobić, bo czuła, że leczą ją z łaski. Przecież NFZ i Dyrekcja za mało płacą panu doktorowi, żeby zajmował się obcymi ludźmi.

Gdyby pan doktor był człowiekiem dobrze wychowanym człowiekiem i odpowiedzialnym lekarzem, to sytuacja mogła wyglądać tak.
- Przepraszam, ale nie znam pani przypadku. Proszę przyjść po obchodzie do gabinetu, sprawdzę pani kartę i porozmawiamy.

Jednak panu doktorowi bardzo brakowało obowiązkowości, przyzwoitości i dobrego wychowania, więc było jak było. Gdyby na mnie trafiło, to pomogłabym panu doktorowi. Ludziom trzeba pomagać. W domu wychowali pana doktora na prostaka, na uczelni nauczyli go tylko fachu, więc jakieś bezpłatne korepetycje mu się należą.

Ciąg dalszy:

- Ja pani nie znam - odpowiedział i ruszył na korytarz.
- Dobry wieczór Panu. Nazywam się Barbara Serwin. Czy teraz już może mi Pan powiedzieć jakie mam wyniki, co ustalono w mojej sprawie?

W przypadku gdyby pan doktor dalej obstawał przy swoim, usłyszałby ode mnie, że na znajomości z nim mi nie zależy, a na zdrowiu i owszem, więc czekam na informacje. I żadnej łaski mi nie robi.

wtorek, 15 lutego 2011

Świętować lubię, nawet bardzo...

Świętować lubię, nawet bardzo. Celebruję imieniny, urodziny, rocznice, dni takie i owakie, więc i przeciw Walentynkom też nic nie mam. Jednak owczy pęd do świętowania na komendę trochę mnie śmieszy. W przypadku Walentynek forma już dawno przerosła treść. Walentynki - święto zakochanych, stało się świętem ogólnie obowiązującym. Kochanemu Kierownikowi – od wdzięcznych podwładnych. Kochanej Cioci – od pamiętającej siostrzenicy. Kochanemu Koledze – od pań z księgowości. Kochanej Sąsiadce – od sąsiada. Itd. i itp. Teraz nawet psy mają prawo oczekiwać walentynkowych kartek od swoich panów i pańć. I chyba dostają, skoro handel oferuje kartki dla kochanych czworonogów. Ale co tam psy i kolega kierownik, są i tacy którzy wysyłają walentynkowe kartki do tych których nienawidzą. Że niemożliwe? Możliwe. Jakiś czas temu dostałam walentynkę od bratowej mojego męża, która jest chora z nienawiści do mnie. Muszę przyznać, że ten „dowód przywiązania” wywarł na mnie piorunujące wrażenie, bo sama nigdy bym na coś takiego nie wpadła. Ale widocznie nie jestem zdolna aż tak kochać. Nie wiem, jakie życzenia dostałam, bo mój mąż znając swoją bratową od razu wyrzucił kartkę do śmieci.

Wracając do święta zakochanych, to można świętować gremialnie, raz w roku, ale znacznie fajniej robić to kameralnie, przy każdej nadarzającej się okazji. Dawanie drobnych dowodów miłości, nie od święta a na co dzień, bardzo cementuje związek i pozawala na przebrnięcie przez rafy codzienności i trudne wydarzenia życiowe. „To oczywista oczywistość" jak mawia jeden taki, ale trzeba o tym przypominać, bo najłatwiej zapomina się o rzeczach oczywistych. Mój mąż ma dobrą pamięć i dlatego każdego ostatniego dnia miesiąca, przynosi mi frezje. Ten gest ma związek z dniem naszego ślubu, który braliśmy 31 grudnia trzydzieści dwa lata temu. Żadne walentynkowe suweniry nie zastąpią codziennej bliskości i tego małego kwiatka, który pachnie jak mój ślubny bukiet.

 *** Bądź przy mnie blisko - Halina Poświatowska 

 Bądź przy mnie blisko Bądź przy mnie blisko bo tylko wtedy nie jest mi zimno chłód wieje z przestrzeni kiedy myślę jaka ona duża i jaka ja to mi trzeba twoich dwóch ramion zamkniętych dwóch promieni wszechświata

niedziela, 13 lutego 2011

Dzień wolny - potrzebny na przemyślenia...

Niedziela. Dla większości dzień wolny od pracy. Jednak niedzielne życie zbyt często toczy się nie tak, jak tego oczekiwaliśmy przez cały tydzień. W planach był odpoczynek, trochę czasu dla siebie i bliskich, jakaś rozrywka. A jak już jest ta wyczekana niedziela, to łazimy jak mucha w mazi, wszystko nas drażni i nic nam się nie chce.
Jesteśmy pozbawieni energii i nie wiemy co ze sobą zrobić. Najprostsza decyzja przychodzi nam z trudem, bo jesteśmy zbyt zmęczeni i zniechęceni, żeby decydować. W końcu robimy to, co zwykle. Albo nie robimy nic, bezmyślnie gapiąc się w telewizor.
Przygnębia nas niedzielne popołudnie, bo wiadomo, że od następnego dnia zaczyna się kolejny tydzień pracy. I znowu będziemy ganiać jak pies za własnym ogonem, żeby załatwiać setki spraw. Będziemy szarpać sobie nerwy tym czego zrobić nie zdążyliśmy. I z utęsknieniem będziemy wyczekiwać końca tygodnia.
„Ludziom przydałby się czasem dzień wolny od życia”, te słowa św. Augustyna szczególnie powinni wziąć sobie do serca zaganiani ludzie. Może właśnie w niedzielę warto sobie wziąć wolne od życia. Przyjrzeć się sobie i przemyśleć, czy nasze życie jest naprawdę nasze.
Czy nie jest przypadkiem tak, że mamy puste życie po brzegi wypełnione różnymi działaniami, które daliśmy sobie narzucić. Wciąż powtarzamy, że coś musimy. Jednak może warto wreszcie się zastanowić, co naprawdę musimy a na co bezmyślnie się godzimy, jak poukładać sobie życie, żeby częściej mówić chcę a rzadziej mówić muszę.

W życiu trzeba wybierać i liczyć się z tym, że wybór czasami może być trudny. Prosty przykład. Muszę utrzymać rodzinę, więc pracuję, czy mam nastrój czy nie. Ale czy muszę sobie kupić telewizor na pół ściany a potem brać chałtury, żeby go spłacić? Mam obowiązek wychować i utrzymać swoje dzieci, więc staram się tyle zarobić, żeby zaspokoić ich potrzeby. Ale czy dzieci koniecznie muszą mieć markowe ciuchy, najnowsze modele telefonów i innych elektronicznych gadżetów? Nie lepiej żeby miały kochających rodziców, którzy mają dla nich serce i czas?
Człowiek nie jest perpetuum mobile, potrzebuje energii dostarczanej z zewnątrz i potrzebuje odpoczynku. Nie potrzebuje manipulacji, ale wciąż jej ulega, bo dał sobie wmówić wiele potrzeb, z których bez szkody dla siebie, mógłby zrezygnować.
Dlaczego akurat dzisiaj ględzę na ten temat? Ględzę, bo wysłuchałam opowieści o ciężkim życiu aktywnego człowieka. Kiedyś też byłam aktywna i jeszcze pamiętam te czasy. Ale nie prowadziłam „jazdy bez trzymanki”. Wiedziałam dlaczego coś poświęcam a czego za żadne pieniądze poświęcać nie chcę.

sobota, 12 lutego 2011

Życie - bez przygotowań i kursów...

W życiu nie ma kursu dla początkujących. Od razu trafiamy do grupy dla zaawansowanych - miał podobno powiedzieć Rainer Maria Rilke. Piszę podobno, bo ten cytat znalazłam na jakiejś stronie poświęconej poezji a nie w twórczości poety. Czytam czasami jego wiersze. Język trochę archaiczny, ale emocje takie żywe, jakby wyjęte wprost z duszy, bez śladu atramentu. Miłość, śmierć, egzystencjalne problemy człowieka, to najważniejsze tematy twórczości R.M. Rilke.

Dlaczego akurat dzisiaj przypomniał mi się ten poeta? Sama nie wiem. Może dlatego, że mam do przejścia kolejny życiowy test a czuję się kiepsko przygotowana.

Moja córka lada dzień urodzi swoje pierwsze dziecko. Nie mam wprawy w byciu babcią, ale już wiem, że przyjdzie na świat kolejny człowiek, o którego będę drżała. Miłość i lęk są tak bardzo ze sobą splecione, że właściwie niemożliwe do rozdzielenia. Jestem już zmęczona życiem, więc wciąż mam miejsce dla miłości, ale nie mam siły na lęk.

Ponad pięćdziesiąt lat uczę się jak żyć, ale ciągle się potykam, padam, wstaję, a sił coraz mniej. Ratuję się ucieczką w wymyślone światy, które pięknie opowiadają o tym rzeczywistym. Poezja daje mi oddech i trochę dystansu. Przekonuję się, że mój los nie jest odosobniony. Wielu przede mną zmagało się z podobnymi emocjami. Muszę się pogodzić, że „Zrodziliśmy się bez wprawy / I pomrzemy bez rutyny”, jak pięknie napisała Szymborska.


Ten wiersz nie ma związku z treścią posta, na szczęście nie dotyczy też w sposób dosłowny mojego życia, ale bardzo go lubię, więc wklejam.

***

Samotność

Samotność jest jak deszcz.
Z morza powstaje, aby spotkać zmierzch;
z równin niezmiernie szerokich, dalekich,
w rozległe niebo nieustannie wrasta.
Dopiero z nieba opada na miasta.

Mży nieuchwytnie w godzinach przedświtu,
kiedy ulice biegną witać ranek,
i kiedy ciała, nie znalazłszy nic,
od siebie odsuwają się rozczarowane;
i kiedy ludzie, co się nienawidzą,
spać muszą razem - bardziej jeszcze sami:

samotność płynie całymi rzekami

piątek, 11 lutego 2011

Mam szczęście do ludzi

Mam szczęście do ludzi. Wiele razy się o tym przekonałam. Dzisiaj był ten kolejny raz. Miałam trudną sytuację, zagrożone było zdrowie mojej córki i jej dziecka. Okropnie się bałam i byłam bezradna.


Zadzwoniłam po wsparcie do moich koleżanek. Każda z nich, bez namysłu zrobiła co mogła, żeby pomóc. W ciągu kilku godzin dostałam pomoc jakiej potrzebowałam - córka ma fachową opiekę.


Jestem wdzięczna losowi, że spotykam na mojej drodze ludzi, którzy mają serce a nie tylko pompę tłoczącą krew. Nie wiem czym sobie na to zasłużyłam, że zawsze kiedy potrzebuję dostaję tak wiele. Pewnie nigdy się nie dowiem, ale jestem wdzięczna, cieszę się i nigdy nie zapominam dobra, które mi wyświadczono.



Wdzięczność - ks. Jan Twardowski

Jest taka wdzięczność kiedy chcesz dziękować
lecz przystajesz jak gapa bo nie widzisz komu
a przecież sam nie jesteś płacząc po kryjomu
Niewidzialny jest z Tobą co jak kasztan spada
jest taka wdzięczność kiedy chcesz całować
oczy włosy niewidzialne ręce
powietrze deszcz co chlapie
zimę saneczki dziecięce
dom rodzinny co spłonął z portretem bez ucha
rozstania niby przypadkowe
kiedy żyć nie wypada a umrzeć nie wolno
jest taka wdzięczność kiedy chcesz dziękować
za to że niosą ciebie nieznane ramiona
a to czego nie chcesz najbardziej się przyda
szukasz w niebie tak tłoczno i tam też nie widać

Orzeł czy kura – nie wszystko zależy od ciebie

Współczesny świat nastawiony jest na sukces, więc powszechnie obowiązuje jeden model „lepiej – szybciej – więcej”. Trwa ciągła rywalizacja, która doprowadziła do tego, że przeciętny człowiek prawie nie daje sobie prawa do życia. Rzadko kto chce być sobą, jeżeli nie jest jednocześnie najlepszy, najzdolniejszy i najpiękniejszy.

W dążeniu do sukcesu nie ma niczego złego. Trzeba tylko wziąć pod uwagę, że ludzie mają różne predyspozycje i w związku z tym, jedni mają zadatki na bycie orłem a inni kurą. Niestety, często tracimy  rozeznanie, kim jesteśmy, na co nas stać, czego naprawdę pragniemy, a wtedy z determinacją próbujemy się  przerobić na inny model.

Tylko, co zrobić, jeżeli mimo usilnych starań wciąż do ideału daleko, a próby zmienienia siebie przynoszą jedynie zniechęcenie, rozczarowanie i brak energii? Są co najmniej dwa wyjścia. Można pogodzić się ze swoimi ograniczeniami albo poszukać pomocy fachowca.

Fachowców nie brakuje. Cała armia psychologów organizuje różne kursy, szkolenia, warsztaty, których celem jest nauka jak żyć i działać, żeby osiągnąć sukces. Niestety wśród specjalistów od naprawiania ludzi są też ci mniej uczciwi, którzy przekonują, że każdy może zostać, kim tylko zechce, że zawsze chcieć to móc i wystarczy tylko skorzystać z ich usług, by potem rozwinąć skrzydła i polecieć w chmury. I właśnie tacy fachowcy najlepiej prosperują na rynku usług psychologicznych, bo ludzie lubią wierzyć w cuda.

Tylko że, osoba, która z natury jest kurą i nie ma predyspozycji do latania, choćby wypociła się do dziesiątych potów, motywowała się i stosowała afirmacje nie przeskoczy wszystkich swoich ograniczeń. I co ma wtedy robić? Ma nie dopuszczać do świadomości, że chcieć nie zawsze znaczy móc i pójść na następny kurs albo przeczytać kolejny poradnik? Co wtedy, gdy próby zmiany siebie owocują wyłącznie frustracją? Znienawidzić swoje życie? Zgorzknieć, skwaśnieć i dziobać ze złości wszystkich, którzy polecieli wyżej? Czy może skrócić swój marny żywot i na własne życzenie skończyć w rosole?

Ja tam nie wiem, co inni powinni zrobić, nie mam gotowej recepty na udane życie, ale mam swoje przemyślenia i całkiem bezpłatnie chcę się nimi podzielić.

Nie mam nic przeciwko doskonaleniu się, pracy nad swoim rozwojem na różnych warsztatach, korzystaniu z pomocy psychologów, stosowaniu różnych form stymulacji. Sama to robiłam. Jednak nie polecam bezkrytycznego przyjmowania cudzych opinii i wiary w to, że wystarczy zastosować jakąś technikę i już z kury zmienimy się w orła. Takie podejście nie doprowadzi do sukcesu, ale do frustracji na pewno.

Znam siebie i nie sądzę, żebym była orłem. Ambicji wystarcza mi tylko na to, żeby być najlepszą kurą, jaką być mogę. Dążąc do rozwoju biorę pod uwagę wykorzystanie wszystkich danych mi przez naturę przymiotów, ale uwzględniam też wszystkie ograniczenia, których nie przeskoczę, choćbym nawet pękła z wielkiej ochoty. Nie aspiruję do ról, do których się nie nadaję, tylko dlatego że inni to robią. Nie stroję się w cudze piórka, bo wolę zadbać o swoje.

Łażę po swoim podwórku, prowadząc kurze życie, i ulepszam siebie na swoją miarę, ale za to najlepiej jak umiem. Z podziwem spoglądam na orły, ale nie łudzę się, że będę jednym z nich, nie zielenieję z zazdrości, nie usycham z zawiści i wcale nie czuję się gorsza. Patrzę, co z doświadczeń orłów mogłabym wykorzystać w swoim kurzym życiu, ale wiem też, że orłowi trudno byłoby dreptać po moim podwórku, drapiąc pazurem ziemię za każdym najmniejszym robakiem, wypatrując ukrytego w piachu ziarenka. Bo tak się składa, że z daleka wszystko jest łatwe, a tak naprawdę, to wszystkiego trzeba się nauczyć i każdy nadaje się do czegoś innego.

Nie mówię, że nie marzy mi się lot w chmury. Od czasu do czasu i ja podskoczę sobie wyżej, podfrunę kawałek, złapię trochę wiatru w skrzydła. Jednak nie mam pretensji do siebie i świata, że nie gniazduję w górach tylko siedzę na grzędzie. Mam to szczęście, że potrafię cieszyć się swoim życiem i lubię siebie taką jaka jestem. Można powiedzieć, że jak ślepej kurze ziarno, tak mnie trafiło się trochę mądrości i dobrze rozumianej pokory. Pokory, która pozwala godzić się z własnymi ograniczeniami, bez utraty szacunku do siebie. A zamiast zaprzeczać temu kim jestem, wolę rozumnie rozwijać to, czym obdarzył mnie los.

Na koniec mam odezwę, bo jak każda kura, lubię trochę pogdakać. No lubię i już, to pewnie przez ten kurzy móżdżek.

Kochane Kury, nie starajcie się na siłę przerobić, doskonalcie się wedle swoich możliwości. Żeby prowadzić szczęśliwe i twórcze życie nie musicie zostać orłem. Kura to też ptak, tylko innego rodzaju, też może być szczęśliwa i osiągać swoje szczyty.

czwartek, 10 lutego 2011

Połowicznie szczęśliwa

Na myśl o dzisiejszym dniu mam mieszane uczucia. Przed południem dostałam miłą wiadomość i cała byłam szczęśliwa. Wieczorem nastrój mi siadł. Przytłoczyły mnie informacje o działaniu mojej ulubionej służby zdrowia, która tak służy, żeby jak najszybciej nie miała komu służyć. I wcale nie o to chodzi, że wszystkich uzdrowi. Wprost przeciwnie, chorzy nie będą się leczyć, tylko grzecznie powymierają a zdrowi będą pracować i odprowadzać składki na NFZ. I co? Prawda że fajnie sobie urzędnicy wymyślili. Po co chorować? Tylko się człowiek męczy. Z człowiekiem się męczą. A tak, natura przesieje. Zdrowi do roboty, umarlaki do ziemi, politycy do rządu nierządem. Proste rozwiązania są najlepsze.

Tak mi się przypomniało, jak raz zapytano Hemingwaya, co to jest szczęście. „Szczęście - to dobre zdrowie i słaba pamięć”, odpowiedział pisarz.
Fajnie, jeden warunek szczęścia już mam – słabą pamięć. Na dobre zdrowie chyba za późno, więc na złość NFZ będę musiała jakoś obejść ten drugi warunek szczęścia. Znam przecież paru ludzi, którzy mają zdrowie a nie są szczęśliwi. Dlatego stoję na stanowisku (kiedyś stanie na stanowisku było w modzie), że lepiej mieć połowę szczęścia niż całe nieszczęście. „I to by było na tyle”, jak mawiał mój ulubiony J.T. Stanisławski, który „Zezem” świetnie widział idiotyzm naszego polskiego życia.

środa, 9 lutego 2011

Uśmiech, to jest to

Oj, sporo się działo w ten wietrzny wtorek. Udało mi się załatwić parę rzeczy, więc jestem zadowolona. Po raz kolejny się przekonałam, że uśmiech jest najkrótszą drogą do drugiego człowieka i bardzo skutecznym narzędziem.

Lubię się śmiać i często to robię, ale bywam też dociekliwa, więc dzisiaj zainteresowałam się jak w nazewnictwie opisano „uśmiech”. Zajrzałam do słownika PWN i pod hasłem „uśmiech” przeczytałam: lekkie wygięcie ust ku górze i ich rozszerzenie, połączone z mimiką twarzy, będące zwykle wyrazem radości.

Chińczycy mają takie przysłowie, że jak nie masz co dać, to daj uśmiech. To mądry naród i bardzo uśmiechnięty.Wziąwszy pod uwagę tę definicję, mogę powiedzieć, że ja to się dopiero na wyginałam ku górze i na rozszerzałam w połączeniu z mimiką twarzy, tak że ho ho, albo i więcej. Chociaż stanowczo nie jestem Chińczykiem ani Chinką, to lubię obdarzać ludzi uśmiechem.

Przypomniała mi się zabawna sytuacja związana z uśmiechem. Szłam sobie ulicą, gdy zobaczyłam idącą z przeciwka znajomą osobę, której widok mnie nie ucieszył. Nie lubię jej, bo nawet gdybym pominęła jej stosunek do mnie przejawiający się chorobliwą nienawiścią, to ona ma w sobie tak wiele cech, których nie znoszę u ludzi, że jest dla mnie całkowicie niestrawna. Nic na to nie poradzę, że kołtunów nie lubię, dlatego dla dobrego samopoczucia ignoruję ich i staram się unikać. Niestety do tego babona mam „szczęście” i unikanie często mi nie wychodzi, bo babon poniekąd należy do rodziny męża. Dlatego gdy zobaczyłam ją naprzeciw siebie, to pomyślałam, że ma chyba nastawionego na mnie GPS, że tak dużym mieście znowu na mnie trafiła. Jednak zdziwiłam się jeszcze bardziej, gdy przechodząc obok, spojrzała na mnie i uśmiechnęła się od ucha do ucha. Skąd taka żywiołowa radość? Zwykle obnosi się z taką miną jakby łykała tran. Na mój widok do swojej naturalnej mimiki dodaje akcent pogardy, więc ten uśmiech miał prawo mnie zaszokować. Sprawa uśmiechu wyjaśniła się trochę później. Okazało się że babon tak żyć beze mnie nie mógł, że zabawił się w szpicla. Wyśledził mnie na zamkniętym forum, przeczytał jakąś moją wypowiedź o uśmiechu i wtedy na ulicy manifestował, że też potrafi się uśmiechać. Nie mam nic przeciwko, bo nawet babony, gdy się uśmiechają, to są mniej odrażające, a przynajmniej ich fizys.

wtorek, 8 lutego 2011

Dwa wektory.

Dzwoniłam dziś do koleżanki, która w ubiegłym tygodniu bezskutecznie się do mnie dobijała. Nie odbierałam jej telefonów, bo nie czułam się na siłach, żeby z nią gadać. Teraz gryzło mnie sumienie i chciałam to naprawić. Poza tym, wiedziałam jak trudne są dla niej dni wolne od pracy. Ma wtedy więcej czasu , więc rozmyśla o swoim nieudanym życiu i trudno ją od tego zajęcia oderwać. Po takim weekendzie wchodzi w nowy tydzień jak zombi, kompletnie wyprana z energii i jakiejkolwiek chęci do życia.

Zrobiłam sobie dobrą herbatę i sięgnęłam po telefon, żeby uciszyć sumienie i wesprzeć W.
- Halo! – burknęła w słuchawkę.
-Cześć, co u ciebie?
- Nic. A co ma być. Żyć mi się nie chce.
-Możesz jaśniej?
-Jak mam jaśniej? Jaśniej już nie można. Życie mnie boli i już.
- W, czy ty nie możesz wziąć pod uwagę, że ja prosta kobita jestem, nie mam nic z melancholijnej poetessy, więc takie teksty do mnie nie przemawiają, raczej działają mi na zęby. - Raz jeszcze proszę, mów co się stało. Bo jak nie to się rozłączam i zostaniesz sama z tym bolącym życiem – zagroziłam.
- No tak. Jeszcze ty się na mnie wyżyj, to będzie już komplet – odparła płaczliwie.
„Znowu wchodzi w rolę cierpiętnicy” oceniłam i zamiast współczucia poczułam zniecierpliwienie.
- To powiesz w końcu, o co chodzi? – spytałam, nastrajając się jednocześnie na długą listę lamentów.
- Chodzi o to, że jestem sama jak palec, w pracy robię za osła, głowa mi pęka i nawet ty na mnie krzyczysz- skończyła wyliczankę W.
„Coś krótko, jak na nią. Chyba faktycznie z nią kiepsko”, pomyślałam.
- W, po pierwsze to nie jesteś taka bardzo samotna, bo masz rodziców, rodzeństwo i jeszcze paru ludzi, dla których jesteś ważna…
-Oj, daj spokój- przerwała mi W. Powiedz mi jeszcze, że Bóg mnie kocha i na pewno spotkam w końcu tego odpowiedniego faceta – powiedziała z irytacją.
- Masz jakieś kłopoty w pracy- spytałam, żeby nie ciągnąć wątku o samotności.
- Takie jak zawsze. Wszyscy mają mnie za głupią oślicę, która nie ma osobistego życia, więc zwalają mi na garba wszystko, co tylko się da – powiedziała ze smutkiem.
- A nie pomyślałaś, że podrzucają ci problemy, z którymi sobie nie radzą, bo wiedzą, że ty dasz radę? Jesteś świetna w swoim fachu - próbowałam ją pocieszyć.
- Akurat ci uwierzę. Co ty masz mnie za głupią? – warknęła.
- Nie mam cię za głupią, tylko nie rozumiem, dlaczego sobie to robisz. -Co sobie robię - No sama zatruwasz sobie życie.
-Ja???- powiedziała z takim zdumieniem, jakbym ogłosiła ją królową egipską.

Oczywiście, że nie ona. Ona jest tylko jak przeładowany komputer, zawiesza się wyłącznie na tym, co negatywne. Najmniejszy problem celebruje jak ksiądz mszę a każde niepowodzenie musi wspominać w nieskończoność, bo jakby nie wspominała, to mogłaby, co nie daj boże, zapomnieć i lista nieszczęść by się jej nie zgadzała.

Jest mi jej żal i chciałabym jakoś pomóc, ale coraz częściej jej unikam, bo czuję się bezradna. Nie jestem facetem, a w świecie W. życie bez faceta, to nie jest życie. Staram, się żyć pogodnie, a W. lubi mi tłumaczyć, że niepotrzebnie się tak cieszę, bo właściwie nie mam z czego. Wszystko jest do bani, ludzie są źli, tylko ja nie potrafię tego tak dobrze ocenić jak ona.

Jesteśmy w pewien sposób do siebie podobne, tylko nasze życiowe wektory mają przeciwne kierunki. Ona się uparła, że będzie nieszczęśliwa i nikt jej nie wytłumaczy, że może żyć inaczej. Ja też się uparłam, że będę jak najmniej nieszczęśliwa i z uporem maniaka szukam każdej, nawet najmniejszej, radości.

Moja ulubiona poetka Wisława Szymborska nie jest hura optymistką. Widzi życie na wskroś, porażająco wyraźnie, ale ile w niej pogody ducha i uśmiechu. Przecież nawet jeżeli „życie chwilami bywa znośne”, to i tak jest na tyle ważne, że warto starać się żyć, najlepiej jak można.

***

Życie na poczekaniu


Życie na poczekaniu
Życie na poczekaniu.
Przedstawienie bez próby.
Ciało bez przymiarki.
Głowa bez namysłu.

Nie znam roli, którą gram.
Wiem tylko, że jest moja, niewymienna.

O czym jest sztuka,
zgadywać muszę wprost na scenie.

Kiepsko przygotowana do zaszczytu życia,
narzucone mi tempo akcji znoszę z trudem.
Improwizuję, choć brzydzę się improwizacją.
Potykam się co krok o nieznajomość rzeczy.
Mój sposób bycia zatrąca zaściankiem.
Moje instynkty to amatorszczyzna.
Trema, trzymając mnie, tym bardziej upokarza.
Okoliczności łagodzące odczuwam jako okrutne.

Nie do cofnięcia słowa i odruchy,
nie doliczone gwiazdy,
charakter jak płaszcz w biegu dopinany -
oto żałosne skutki tej nagłości.

Gdyby choć jedną środę przećwiczyć zawczasu
albo choć jeden czwartek raz jeszcze powtórzyć!
A tu już piątek nadchodzi z nie znanym mi scenariuszem,
Czy to w porządku - pytam
(z chrypką w głosie,
bo nawet mi nie dano odchrząknąć za kulisami).

Złudna jest myśl, że to tylko pobieżny egzamin
składany w prowizorycznym pomieszczeniu. Nie.
Stoję wśród dekoracji i widzę, jak są solidne.
Uderza mnie precyzja wszelkich rekwizytów.

Aparatura obrotowa działa od długiej już chwili.
Pozapalane zostały najdalsze nawet mgławice.
Och, nie mam wątpliwości, że to premiera.
I cokolwiek uczynię,
zamieni się na zawsze w to, co uczyniłem.

niedziela, 6 lutego 2011

Pomimo wszystko...

Od 2001 roku szósty dzień lutego, to dla mnie data graniczna. Tego dnia obchodzę kolejne rocznice śmierci mojej Mamy. Dzisiaj minęło równo dziesięć lat. Trudno mi uwierzyć, że aż tyle.

Musiałam dzisiaj pójść na grób rodziców, bo gdybym nie poszła, to całkiem bym się posypała. Od dawna nie robię wielu rzeczy, które chciałabym robić, ale jakieś minimum muszę zachować. Dlatego uparłam się, że pójdę.

Szłam sobie przez cmentarną aleję podrygując w podskokach, zalewałam się potem, ale czułam się dobrze. Nieważne że wyglądałam komicznie, nieważne że teraz czuję się jak po zderzeniu z pociągiem, ważne że mogłam zrobić to co chciałam.

Zapaliłam światło, pomodliłam się a wracając wspominałam Mamę rozmawiając z moją córką. Śmiałyśmy się z rodzinnych anegdot, zastanawiałyśmy się, jakby to było, gdyby Mama jeszcze żyła i czekała na urodziny prawnuka, który przyjdzie niedługo na świat.

Zapalone znicze i przywołane wspomnienia rozjaśniły ten zimowy dzień i łatwiej będzie żyć do kolejnej rocznicy, bo w jakimś sensie ciągle jesteśmy razem.

***
smak życia

jest bardziej intensywny
kosztowany małą łyżeczką
ze świadomością o twojej bliskości
dzieli nas tylko mój cień
ty
bezbarwna - enigmatyczna
jesteś osią mojego istnienia
w radosnej chwili i w gorzkiej chwili
przez pryzmat twoich oczodołów
żyję mocniej
patrzę głębiej
wnikliwiej słucham
rozumiem więcej
kocham bezgranicznie

pokochałam również i ciebie
zakodowaną we mnie...
jesteś zimnym tłem mojego bytu

dzięki tobie
jestem gotowa dalej ŻYĆ

Zofia Szydzik

sobota, 5 lutego 2011

Deszcz pada, wiatr wieje a mimo to może być przyjemnie.


Sobota, dla ciężko pracujących ludzi wyczekiwany dzień odpoczynku. Dla mnie tylko kolejny dzień tygodnia. Jestem sama, bo mąż ma jakieś szkolenie. W domu cicho. Pierwsze dni lutego a pogoda marcowa. Zagapiłam się w okno i obserwowałam pędzące z wiatrem chmury, słuchałam szumu wiatru. Strasznie dziś wieje i siąpi deszcz. Lubię taki stan zatopienia w sobie i chmurach, przy akompaniamencie wiatru. Przychodzą mi wtedy do głowy różne myśli. Już o tym pisałam w tekście "Wiatr".
Większość ludzi nie lubi takiej pogody, bo ich przygnębia. Mawia się, że wieje jakby ktoś się powiesił. I co z tego, że wieje albo pada? To tylko zjawisko atmosferyczne. Zgoda, ten stan aury może źle oddziaływać na nasz organizm(na mój źle), ale to żaden powód żeby marnować dzień. Człowiek może być szczęśliwy nie tylko w słońcu.
Przypomniała mi się taka sytuacja. W jesienny dzień wybrałam się na spacer, chociaż pogoda nie zachęcała do wyjścia na dwór. Było pochmurno, siąpił drobny deszcz i wiało. Wiatr był słabszy niż dzisiaj, ale momentami trochę dmuchało.
Szłam sobie osiedlowymi alejkami i przyglądałam się drzewom. Cieszyłam się rześkim powietrzem, pięknymi kolorami i przyjemnością płynąca z możliwości swobodnego ruchu, stawiania kroków i przemieszczania się w przestrzeni. Kiedy się trochę zmęczyłam, usiadłam sobie na ławce. Zajęłam się obserwowaniem tego co wokół: różnokolorowych liści opadających na trawnik, psiaka który wypuszczony z domu biegał jak oszalały po mokrej trawie a na pysku miał wypisane samo szczęście, ludzi śpieszących się do domów, drzew kołyszących się w rytm wiatru, drobnych kropelek deszczu na mojej kurtce.
Wtedy z jednego z bloków wybiegła dziewczynka. Miała może z pięć lat, cała była w różnych odcieniach różu a spod czapki wystawały jasne włoski. Wystawiała buzię do nieba i łapała na twarz mikroskopijne kropelki deszczu, mrużąc przy tym oczy. Wyglądała na bardzo zadowoloną z tego co robiła.
Za chwilę z klatki wyszła jakaś kobieta, być może jej babcia, i zajęła się małą. Od razu włożyła jej kaptur, naciągając go prawie na nos. Wzięła małą za rękę i pokrzykując, że zmokną, pociągnęła ją za sobą. Dziewczynka szybko przebierała nóżkami a spod kaptura widziała tylko rozmoknięte liście i kałuże na chodniku.
Pomyślałam, że ta zapobiegliwa pani zabrała właśnie małej przyjemność cieszenia się deszczem. Po co taka troskliwość na wyrost? To, co kapało z zachmurzonego nieba niczym dziecku nie groziło. Trzeba by długo czekać żeby przemoknąć.
Kiedy obie mnie mijały, kobieta spojrzała na mnie ze zdziwieniem. Pewnie uważała, że nie jestem specjalnie normalna, bo normalni ludzie nie siedzą w deszczu na osiedlowej ławce. Być może. Ale w moich normach mieści się takie zachowanie, może jestem normalna inaczej.

autor:misiolinka

Żal mi małej, bo jak będzie otoczona taką troską, to może wyrosnąć na człowieka, który unika wszystkiego, co może być chociażby potencjalnie uciążliwe. Takiego, który nie umie się cieszyć i byle co go przygnębia. A mając takie podejście do życia, straci wiele przyjemności.

Też jestem przeciw.

Cały dzień spędziłam na czytaniu i rozmyślaniu. Ostatnio te dwie czynności zajmują mi najwięcej czasu. Zanim się obejrzałam zrobiło się późno. Po raz kolejny doszłam do mało odkrywczego wniosku, że doba jest za krótka. Zupełnie nie wiem, jak to możliwe, że niektórzy ludzie narzekają, że czas im się wlecze. Mnie czas zbyt szybko ucieka. Dopiero był poniedziałek a już jest piątek. Po co te dni tak szybko gonią jeden za drugim. Ja nie nadążam.

Z za ściany słyszę bicie zegara, bo ściany w blokach cienkie a o tej porze wreszcie jest cicho. Moi sąsiedzi od dawna śpią a ja pracuję na rachunki dla elektrowni. Trzeba iść spać.

Jeszcze tylko przytoczę przeczytaną dzisiaj anegdotę, która mnie ubawiła.

Pewnego dnia do Czesława Miłosza przyszła młoda dziennikarka, żeby zrobić wywiad. Była pewna siebie, miała wielkie oczy, w których widać było wyraźną tęsknotę za rozumem. Sprężyła się i zadała pierwsze pytanie:
- Co Pan sądzi o przemijaniu?
Miłosz skulił się w swoim fotelu, przez chwilę się zastanawiał, po czym wyprostował się i równie energicznie, jak ona zadała pytanie, odpowiedział :
- Jestem przeciw.

piątek, 4 lutego 2011

Pora na emigrację wewnętrzną.

„Nastały takie czasy, że nie wiadomo, czy jeszcze ktoś pozostał przy zdrowych zmysłach.” - napisał Gogol prawie 160 lat temu. Ciekawa jestem, co by powiedział dzisiaj, gdyby, tak na przykład, obejrzał sobie wiadomości z Polski.

Ja dzisiaj obejrzałam kilka serwisów informacyjnych i doszłam do wniosku, że jestem za głupia żeby zrozumieć, o co tym ludziom chodzi. Niewykluczone jednak, że nie tyle jestem za głupia, co za wolno głupieję, i świat znacznie mnie wyprzedza.

Od zawsze interesowałam się polityką, bo uważałam, że człowiek powinien wiedzieć, co dzieje się w społeczeństwie w którym żyje. Jednak teraz kiedy politycy zajmują się głównie sobą, mają zero kontaktu z rzeczywistością i duże problemy psychiczne, będę musiała zmienić zainteresowania. Dłużej nie dam rady znieść tej ilości kretynów, udowadniających, że można nie mieć zasad, honoru, kompetencji, ale i tak rządzić narodem.

Znów przyszła pora na emigrację wewnętrzną, bo, to co się dzieje w przestrzeni publicznej, to sen wariata.

czwartek, 3 lutego 2011

Moja największa radość - córka

Dzisiejszy dzień niewiele różnił się od kilkudziesięciu poprzednich. Trochę czytałam, odebrałam kilka kilka telefonów, pogapiłam się w telewizor, odwiedziłam ulubione forum. Dopiero wieczorem złapałam trochę wiatru w żagle, bo odwiedziła nas córka. Wpadła obgadać zmiany jakie ma wprowadzić w swoim mieszkaniu. Przy okazji rozmawiałyśmy o różnych sprawach.

I, po raz kolejny, z zadowoleniem stwierdziłam, że mam fajne dziecko, o które mogę być spokojna. Córka ma dobre podejście do życia, chociaż jest młoda i brak jej doświadczenia. Ma realistyczne cele, które realizuje wedle swoich możliwości, nie oczekując, że ktoś ją wyręczy. Potrafi się cieszyć z małych rzeczy. Umie też zadbać o codzienne sprawy tak, żeby nie były za bardzo nużące. Nie oczekuje zbyt wiele i nie usycha z żalu, że inni mają więcej. Ma swoją hierarchię ważności tzw życiowych spraw i trzyma się jej, nie oglądając się na snobizmy i mody. Na kłopotach skupia się tylko tyle ile musi. Obca jest jej nienawiść i wygórowane ambicje. Potrafi kochać i dawać wsparcie. Mam nadzieję, że los nie rzuci jej pod nogi zbyt wielkich kłód i będzie miała szczęśliwe życie.

środa, 2 lutego 2011

Oprócz błękitnego nieba...

Pierwszy dzień lutego, więc minął już miesiąc nowego roku. Szybko to zleciało. Do końca tego miesiąca powinnam załatwić wiele spraw. Nie wiem tylko, jak mam to zrobić skoro od świąt leżakuję. Usiłowałam coś zaplanować, ale z tyłu głowy tłukła mi się namolna myśl, że nic mi z tych planów może nie wyjść, jak szybko nie poczuję się lepiej. Namolne myśli mają to do siebie, że trudno się ich pozbyć. Nastrój mi się zepsuł i macerowałam się w sosie niezadowolenia z siebie i złości na całokształt mojego organizmu. W końcu zniechęcona włączyłam radio i usłyszałam refren piosenki:

Oprócz błękitnego nieba, nic mi dzisiaj nie potrzeba
Oprócz błękitnego nieba, nic mi dzisiaj nie potrzeba
Oprócz błękitnego nieba, nic mi dzisiaj nie potrzeba
Oprócz błękitnego nieba, nic mi dzisiaj nie potrzeba
Oprócz błękitnego nieba, nic mi dzisiaj nie potrzeba

Oprócz drogi szerokiej, oprócz góry wysokiej,
Oprócz kawałka chleba, oprócz błękitu nieba,
Oprócz słońca złotego, oprócz wiatru mocnego,
Oprócz góry wysokiej, oprócz drogi szerokiej

Oprócz błękitnego nieba, nic mi dzisiaj nie potrzeba
Oprócz błękitnego nieba, nic mi dzisiaj nie potrzeba

Dusza mi zawyła, jak pies do księżyca, ale szybko odpuściłam sobie użalanie się. Kawałek nieba mam za oknem, więc już jest jakiś początek. Na resztę muszę poczekać. A swoją drogą, to trzeba mieć moje zezowate szczęście, żeby akurat w takiej sytuacji trafić na tę piosenkę.

wtorek, 1 lutego 2011

Kłopoty, to nie moja specjalność.

Poniedziałek. Początek tygodnia a ja od rana nie w humorze. Obudziłam się z gigantycznym bólem głowy i wszystko leciało mi z rąk. Na domiar złego, zabrakło mi asertywności i zgodziłam się na wizytę znajomej. Zwykle znajomej unikam, bo każde spotkanie z nią, to niekończąca się wyliczanka kłopotów, problemów i zmartwień. Rzecz w tym, że ona wcale nie ma więcej problemów niż przeciętny człowiek, ale każdy najmniejszy problem celebruje, jak ksiądz mszę. Dzisiaj też robiłam robiłam za ścianę płaczu. Słuchałam cierpliwie, ale byłam na siebie zła.

Przypomniało mi się moje dzieciństwo, bo wtedy też miałam same problemy. Współczułam wszystkim, których los wydawał mi się trudny, bo rozumiałam te wyśmiewane i odrzucane dzieci. Sama czułam się źle. Byłam nieśmiała i łatwo było mnie zranić. Przejmowałam się cudzymi ocenami i odbierałam świat przez emocje, z trudem włączając rozum. Czułam się z tym wszystkim bardzo samotna, chociaż miałam dużo koleżanek.

Na zewnątrz nie było po mnie widać, co naprawdę czuję. A nie zwierzałam, się, bo za bardzo się wstydziłam, że jestem taka słaba. Za to wbrew swoim ograniczeniom potrafiłam zawalczyć o innych. Dlatego zawsze kręciła się koło mnie jakaś bida, której inni dokuczali, z którą nikt nie chciał się bawić. Robiłam za pocieszycielkę i ochroniarza. Chłopcy w szkole wołali za mną siostra miłosierdzia.

Z upływem lat nauczyłam się żyć ze swoją nadwrażliwością. Przestałam się czuć zobowiązana do zbawiania świata. Ogarnęłam trochę moją wybujałą empatię i nie chcę już brać odpowiedzialności za innych. Nie muszę chłonąć cudzych nieszczęść jak gąbka. Takie postępowanie to nie jest dobroć, to raczej słabość, lęk przed odrzuceniem. Dobroć, to dawanie z własnej woli tyle na ile nas stać, bez oczekiwania na jakąkolwiek gratyfikację. Mogę pomóc komuś kto potrzebuje pomocy, ale nie stać na użalanie się nad kimś, kto tylko lubi się martwić. Nie muszę z grzeczności tracić czasu i energii. To był ostatni raz kiedy dałam się wkręcić w taką sytuację.

Na koniec cytat, który lubię.
„Nie przejmuj się przesadnie swoimi kłopotami. Jutro będziesz miał nowe.” Arnold Shoeneberg